Z tygodnika lektury, odc. 2. Pod czarnym słońcem melancholii

Dopadła mnie melancholia. Zaatakowała z zaskoczenia, jak zawsze kryjąc się gdzieś w cieniu, nigdy nie oddalając się zbytnio, czekając na dogodny moment. Siedzę zatem pogrążony w głębokim Weltschmerzu i sięgam po najnowszy numer „Ruchu Muzycznego” szukając może pocieszenia w lekturze. Tematem numeru (pardon, „punktem”) jest melancholia muzyki. Porzućcie nadzieje, którzy tu wchodzicie…

Numer otwiera tekst Michała Zdunika roztaczający przed nami bezdenną otchłań melancholii. Gdy autor obsesyjnie pisze o „saturnicznych pęknięciach”, próżni, maskach i pozach ten melancholijny język opisu przytłacza nas i głęboko przejmuje. Przypomina mi się od razu książka „Szymanowski. Muzyka jako autobiografia” Bartosza Dąbrowskiego, w której autor pisząc o „bagiennej wysypce” i „mortualnym tanatyzmie” swoim językiem opisu oddawał nastrój muzyki z wczesnego okresu twórczości Szymanowskiego. Wracając do artykułu Zdunika, szczególnie warto docenić interpretację twórczości kompozytorów francuskich przez pryzmat melancholii: „Dla gardłowego, agresywnego, przenikliwie ostrego niemieckiego języka, brutalny i radykalny ekspresjonizm był naturalnym trybem mowy. W giętkim i delikatnym, nieco skrywającym i pełnym ornamentów francuskim melancholię trzeba było opowiedzieć inaczej, subtelniej. Ale zmienia się tylko langue”. Czy pomyślelibyśmy o Ericu Satie czy Maurice’ie Ravelu jako o melancholikach? Artykuł Zdunika otwiera przed nami tę perspektywę. „Satie zakładał maski i przybierał pozy”. Obaj kompozytorzy, jak również Debussy czy Paweł Szymański szeroko posługiwali się stylizacją. „Jesteśmy zanurzeni w przeszłości, która zanika, umiera, traci kontury. Ale nikt nam nie dał nowego języka, innych formuł, reguł składni, dlatego jesteśmy skazani na wieczne powtórzenia, rozpaczliwe poszukiwanie spójnych form i dawnych brzmień. Już zawsze tylko tęsknota, wzrok odwrócony do tyłu, tam, gdzie kiedyś coś było. Pod znakiem czarnego słońca”.

Zmroziło mnie to czarne słońce, więc chciałbym wyjść na dwór, ogrzać się w promieniach słońca żółtego. Może więc wybiorę się na jakiś koncert? Nie, to chyba nie jest dobry pomysł. Michał Libera pisząc znakomicie o „komicznym zapachu muzyki współczesnej”, radzi, że najlepiej z koncertu wyjść: „to wszystko może sprawi, że prawdziwym doświadczeniem muzyki współczesnej będzie wyjście z koncertu i odnalezienie wszystkiego tego, czego ona chce, gdzieś tuż za przestrzenią znajdującą się pod jej jurysdykcją”. Więcej nie przytoczę, niech każdy sam ten tekst przeczyta, jest pyszny jak „szpinak z gruszką w sosie balsamicznym”. Czy Libery posłuchali słuchacze koncertu W kontekście Andrzeja Czajowskiego? Grzegorz Dąbrowski pisze: „Sala świeciła pustkami, nie udało się zapełnić nawet połowy miejsc a koncert był świetny”. I dalej: „Długo się jeszcze będę zastanawiał, dlaczego ten koncert był tak słabo rozpromowany. Przegapić podobny koncertowy rodzynek, to stracić, być może, jedyną tego rodzaju okazję w życiu”. Okazuje się, że samo wyjście na koncert może wprawić człowieka w melancholię.

Może więc do teatru operowego? Przegląd nagłówków szybko studzi mój zapał: „Odchłanie miłości” (o „Tristanie i Izoldzie” na festiwalu w Baden-Baden), „Salome, zapis traumy” oraz „Alchemia kobiecego obłędu” (o „Salome” w Teatrze Wielkim – Operze Narodowej). Sam niżej podpisany pisze dalej o „Makbecie” w Operze Wrocławskiej, recyklingu dawnego „superwidowiska”, do czego nikt w programie się nie przyznał. Nie tędy droga.

Powoli pobadam już w obłęd i melancholia czyha na mnie niemal na każdej stronie numeru. Magda Szpecht w gościnnym felietonie opisuje swoją przygodę ze „Śmiercią i dziewczyną” Schuberta: „kompozytor obcuje sam ze sobą, kontempluje swoją namiętność, strach i obsesje tak, jakby głośno myślał”. Ewa Szczecińska pisze o jednym z moich ulubionych kompozytorów, Györgym Kurtágu: „Oprócz aforystyczności jest w muzyce Kurtága jeszcze jedna jakość, równie dla niego istotna: choroba, niemoc, ułomność. W tym, co bolesne, niedoskonałe i kalekie tkwi przecież wielka artystyczna moc”.

Przerzucając coraz bardziej nerwowo karty, natrafiam wreszcie na promień nadziei: wywiad Remigiusza Grzeli z Jerzym Maksymiukiem z okazji jego osiemdziesięciolecia. Czy można spodziewać się melancholii ze strony tego sybarycznego dyrygenta, postaci jakby wyjętej z kart Gombrowiczowskiej prozy? Maksymiuk początkowo nie zawodzi: „Mnie strasznie wkurza mówienie, że z powodu wieku ktoś zwalnia. Nie zwalniam, taką mam cechę w DNA i z nią umrę. Padnę a nie zwolnię.” Pojawiają się jednak niewygodne pytania, z których Maksymiuk natychmiast ucieka: o zmęczenie muzyką, lęku przed ciszą, o śmierci swojego pierwszego profesora, Jana Tarasiewicza. Największy unik wykonuje Maksymiuk jednak przy pytaniu o rodziców: „Myślę, że matka nie wiedziała dokładnie, co robię. Mówiła, że Jurek, muzyk, no, gra, pisze. Ale na czym to polega? Pokazywałem panu swoje pióra? Zbieram pióra wieczna. To jest pióro marki Dupont”. Unik jest zbyt gwałtowny, by go nie zauważyć. Każe nam się zastanawiać: może ta cała sybaryczna postawa to tylko maska i poza melancholika? Czy może być, że prawdziwy Maksymiuk to ten z jego ostatnich kompozycji, pełnych przecież nostalgii i ciszy?

Jeśli zawiódł nas Jerzy Maksymiuk, to już nic na naszą melancholię nie pomoże. Może zatem warto się z nią pogodzić i docenić to, co nam daje? Karolina Kolinek-Siechowicz pisze o Responsoriach Tenebrae Gesualda: „Piękno utworów, które poruszają w człowieku struny bolesne, ożywiają pamięć tego, co budzi trwogę, jest nieporównywalne z pięknem utworów radosnych, pełnych życia. Owszem, muzyka potrafi dostarczyć rozkoszy, ukoić, ukołysać do snu. Ale potrafi też wprawić w zachwyt okupiony niemal cieleśnie odczuwanym cierpieniem. To, właśnie owo uczucie zawrotu głowy, piękno, które staje się nie do zniesienia, ale którego nie sposób porzucić. Piękno, którego nie można – i nie trzeba – rozumieć, by wprawiało w zachwyt. Piękno, które płynie właśnie z umiłowania ciemności, na wskroś ludzkie, a jednocześnie ludzką naturę przekraczające”. Nie zostaje mi zatem nic innego, jak pozostać pod czarnym słońcem melancholii i przeżywać swoją pełnię człowieczeństwa w cierpieniu, słuchając Gesualda albo jeszcze lepiej – Kurtága.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *