Konkursowe potpourri

Veriko Tchumburidze i Marek Pijarowski. Zdjęcie: Bogusław Beszłej.

Veriko Tchumburidze i Marek Pijarowski. Zdjęcie: Bogusław Beszłej.

Nigdy nie śledziłem szczególnie uważnie konkursu skrzypcowego im. Henryka Wieniawskiego. Z pewnością też nie poświęcałem mu tylko uwagi, ile konkursowi im. Fryderyka Chopina. Powód jest prosty – kształciłem się w grze na fortepianie i jest to instrument znacznie mi bliższy niż skrzypce. Kiedy jednak tuż po zakończeniu tegorocznego konkursu im. Wieniawskiego jego laureaci wystąpili w Narodowym Forum Muzyki, nie mogłem przejść obok tego wydarzenia obojętnie. Koncert został ułożony na zasadzie potpourri zbierającego utwory z kolejnych etapów. W pierwszej części laureaci miejsc IV-VII grali skrzypcowe miniatury i fragmenty sonat z towarzyszeniem Hanny Holeksy przy fortepianie. W drugiej części na scenie pojawiła się orkiestra NFM, a trójka najwyżej ocenionych uczestników zaprezentowała fragmenty koncertów skrzypcowych, które wykonywali na ostatnim etapie konkursu.

Koncert otworzył utwór jego patrona – polonez D-dur op. 4 w wykonaniu Ryosuke Suho z Japonii. Skrzypek grał lekko, ze swadą, choć brakowało mi trochę poloneza w tym polonezie: tempo było zdecydowanie za szybkie by oddać charakter chodzonego. Maria Włoszczowska bardzo poetycko zagrała „Narcyza” z „Mitów” Szymanowskiego. Jakże wymowna była ta cisza, która zapanowała w NFM po jej występie. Z drugiej strony z chęcią bym usłyszał w tym utworze nieco mniej wibracji. Richard Lin nie zainteresował mnie swoim wykonaniem trzeciej i czwartej części sonaty d-moll op. 108 Johannesa Brahmsa. A może to tylko moje pianistyczne skrzywienie sprawiło, że zamiast gry skrzypka wolałem śledzić fortepianowy akompaniament? Trzeba jednak przyznać, że Hanna Holeksa grała naprawdę bardzo dobrze.

Przed przerwą z lekkiego letargu, w jaki powoli wpadałem, wyrwał mnie dopiero Luke Hsu. Skrzypek ma stosunkowo cichy instrument, gra na nim bardzo delikatnie, a i tak kilkakrotnie zaskakiwał wydobywając jeszcze większe piano tam, gdzie wydawało się, że ciszej już nie zagra. „Legenda” op. 17 Henryka Wieniawskiego w jego wykonaniu natychmiast przykuwała uwagę, a przecież to tak dobrze znany utwór! Hsu jednak wybrał niespieszne tempo, starannie dosłuchiwał każdy dźwięk i tworzył wręcz magiczną atmosferę tego dzieła. W wykonanym potem „Chińskim tamburynie” Fritza Kreislera pokazał, że prócz muzykalności nie brakuje mu też wirtuozerii i temperamentu. Narzucił tak szybkie tempo, że na moment nawet zostawił w tyle pianistkę, jednak obydwoje muzyków zaraz się spotkało z powrotem.

Po przerwie na scenie pojawiła się orkiestra NFM i z żalem muszę przyznać, że orkiestra zaprezentowała się jako zespół znacznie lepszy niż ten, z którymi grają muzycy na konkursie: nie tylko bardzo precyzyjny, ale też grający piękną barwą i z charakterem (może warto i we Wrocławiu urządzić jakiś konkurs?). Marek Pijarowski pokazał swoje wielkie doświadczenie akompaniatora i bardzo czujnie towarzyszył solistom. Szczególną precyzję uzyskał w koncercie Johannesa Brahmsa, którego pierwszą część wykonał Seiji Okamoto. Japoński skrzypek dysponuje znakomitą techniką. Gdy z dziecinną łatwością grał wszystkie pasaże z początku partii solowej koncertu, zastanawiałem się, czy ma prócz tego coś do zaoferowania. W drugim temacie jednak pokazał, że nie obca mu jest też kantylena. Czego mi zabrakło, to indywidualności, jakieś osobistej, oryginalnej interpretacji brahmsowskiego arcydzieła. Gra Okamoto wzbudziła mój duży szacunek, ale mnie nie ujęła.

Od pierwszego dźwięku byłem za to zachwycony Bomsori Kim (miłość od pierwszego słyszenia?). Cóż za wspaniały, aksamitnie gładki dźwięk! Trzecia część koncertu Szostakowicza w jej wykonaniu była popisem śpiewności. Artystka potrafi zbudować także wielkie napięcie. W solowym fragmencie, który przygotowuje wejście finału nie było ani jednego słabszego miejsca, w którym uwaga publiczności mogłaby opaść. A gdy już zaczął się finał, Kim pokazała, że gdy trzeba potrafi być też wulkanem energii. Po zakończeniu sala eksplodowała i pierwszy raz tego wieczora nagrodziła skrzypaczkę owacją na stojąco. Warto też dodać, że orkiestra NFM pod wodzą Marka Pijarowskiego grała właśnie tak wspaniałym kąśliwym dźwiękiem, którego mi brakowało podczas wykonania symfonii „Babi Jar” na festiwalu Wratislavia Cantans.

Gdy popatrzyłem na program, stwierdziłem, że chyba nie opłaca się wygrywać konkursu. Zwyciężczyni przypadł w udziale do wykonania II koncert d-moll Henryka Wieniawskiego – choć wspaniały i popularny, to jednak daleko mniej efektowny niż koncerty Brahmsa czy Szostakowicza. Ciekawie było jednak posłuchać jak Veriko Tchumburidze zmierzyła się z tym dziełem. Przede wszystkim w jej grze słychać intensywne emocje, które nie słabną ani na moment. Wydawać się mogło, że skrzypaczka nieco uspokoi nastrój w drugim temacie pierwszej części, jednak nie odpuściła ani o krok i udowodniła, że „ciszej” nie musi oznaczać „łagodniej”. W finale koncertu pokazała, że drzemie w niej ogień, czyniąc z finału techniczny fajerwerk. Nic dziwnego, że po zakończeniu artystka została nagrodzona owacją na stojąco. Najbardziej Tchumburidze urzekła mnie jednak w Adagio z I Sonaty na skrzypce solo Bacha, w które wykonała bardzo prosto, na jednym poziomie dynamicznym, nie dodając wiele od siebie. W tej prostocie utwór był najbardziej poruszający i już po raz drugi tego wieczoru publiczność zamarła po usłyszeniu ostatniego dźwięku, zanim owacje wybuchły na nowo.

Przyznam, że na koncert, który odbywał się w środku tygodnia, przyszedłem nieco zmęczony. Na niektórych utworach zwyczajnie morzyła mnie senność. Nie chcę tu umniejszać laureatów – każdy, kto dostał się do finału wielkiego konkursu osiągnął duży sukces i jest znakomitym skrzypkiem. Jednak tylko troje wykonawców: Hsu, Kim oraz Tchumburidze nie dało mi szansy skupić się na czymkolwiek innym, niż ich muzyce. Choć każde z nich ma własny indywidualny styl i charakter, każde jest muzykiem kompletnym, którego słucha się z wielką przyjemnością.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *