Stefan Szczepański: Bić albo nie bić; oto jest pytanie

aplauz

„Bić!” zakrzyknie ogolony na łyso osobnik. Od razu śpieszę więc z wyjaśnieniem, że w temacie felietonu wcale nie chodzi o mordobicie. Przemocą zwyczajnie się brzydzę. Jedyne bicie, które uznaję, to bicie rekordów (i to też nie zawsze) oraz bicie braw. W niniejszym wpisie postanowiłem skupić się na drugim z tych przypadków. Rzecz wydaje się banalnie prosta: wydawać dźwięki rytmicznie uderzając dłonią o dłoń. Jednak w sytuacji koncertowej oklaski stają się sztuką dostępną tylko wtajemniczonym, którzy z wyższością patrzą na tych którzy biją brawo nie wtedy, co trzeba, nie tak, jak trzeba i nie tym, co trzeba. Najczęściej adresatami pogardliwych spojrzeń są Ci nieszczęśnicy, którym oklaski wyrwały się pomiędzy częściami utworów. Przypadkom takim towarzyszą pełne niechęci komentarze koncertowych weteranów, ostentacyjne westchnienia, przewracanie oczu i spojrzenia skierowane w sufit (co w bardzo wysokich, nowoczesnych salach koncertowych jest coraz trudniejsze, zwłaszcza gdy siedzi się na parterze).

Żeby nie być gołosłownym, przywołam kilka cytatów, obrazujących pełen wyższości stosunek do „klaszczących inaczej”. Cytaty pochodzą w całości z bloga Doroty Szwarcman, który po prostu można łatwo przeszukać pod kątem podobnych treści, jednak proszę wierzyć, że jest to znacznie szersze zjawisko:

„Tym, co przychodzą do filharmonii raz na kilka lat, bo legenda, bo skandalista itp., […], klaszczą między częściami sonaty i robią pianiście owację na stojąco, też się w końcu coś od życia należy.” („Zimna rąbanka”, 21.08.2015)

„Było bardzo głośno i bardzo szybko – jak powiedział złośliwie kolega, tak, jak najbardziej lubią sponsorzy. I rzeczywiście, zerwały się brawa, krzyki i stojak, a ja uciekłam, żeby nie ogłuchnąć do reszty…” (Od LSO do CSO, 20.10.2014)

„Efekt? Entuzjazm i stojak. No i klaskanie między wszystkimi częściami. Chyba dziś przyszli oficjele i sponsorzy…” („Pędząca Dziewiątka”, 4.09.2016)

„A co do koncertu jeszcze, sprawdziła się sformułowana przeze mnie niedawno zasada: na naprawdę dobrych koncertach nie ma stojaka” (komentarz autorki pod wpisem „Wspaniały czwartek”, 9.09.2016)

Przyznam, że nie wiem, czemu miałoby służyć podobne pogardliwe traktowanie publiczności i umieszczanie w tym pejoratywnym kontekście „sponsorów i oficjeli”. Czyżbyśmy nie chcieli, aby na koncertach pojawiały się nowe osoby spoza stałego grona koncertowych bywalców? Czy nie życzymy sobie, aby sztuka była wspierana przez instytucje państwowe oraz prywatnych sponsorów? A może przez nasze poczucie wyższości tak naprawdę przemawiają kompleksy i zazdrość: może nie piastujemy wysokich stanowisk, nie mamy wielkiego majątku, ale przynależymy do burżuazji ducha. Nie to, co Ci tutaj parweniusze i nowoduchaccy.

joker

„Klaszczącym inaczej” w pierwszej kolejności należy współczuć. Przecież nikt ich w młodości nie zaprowadził na koncert, nie nauczył, nie wpoił koncertowej etykiety. Rodzice widocznie mieli inne problemy na głowie, a powszechna edukacja muzyczna w naszym kraju praktycznie nie istnieje. Trzeba zatem „klaszczących inaczej” cierpliwie uczyć, wskazywać drogę, a nie od razu traktować z pogardą. I wcale nie pomoże tu zapowiedź i prośba o nie nagradzanie artystów brawami pomiędzy częściami utworów. Jeśli nie znamy utworu, to skąd mamy wiedzieć, kiedy kończą się poszczególne części?! Wyobraźmy sobie: przychodzimy pierwszy raz na koncert, w programie I Symfonia jakiegoś nieznanego nam kompozytora. Johannes Bahamas – to chyba jakiś twórca egzotyczny. A nie, moment, nie Bahamas. Brahms. Ale też nieznany. W programie mamy wypisane cztery części, ale zanim skończy się część pierwsza, zdążymy się w niej doliczyć nie czterech, a pięciu albo i sześciu części. Znakomicie te rozterki publiczności opisał Maciej Miłkowski w opowiadaniu „Zasady klaskania” („Zeszyty Literackie” 2013, nr 2).

Nie ma wyjścia – zapowiedź nie wystarczy. Trzeba albo edukować, albo sterować publicznością w bardziej bezpośredni sposób. Miłkowski proponuje: „jakby nie można było tego jakoś zaznaczyć, gwiazdek jakiś umieścić, nie mówiąc już o tablicy elektronicznej z wyświetlanymi jednoznacznymi komunikatami – może to i mało eleganckie, ale za to jakie pożyteczne, chyba by się artysta nie obraził za równo ułożony aplauz, zresztą, pomijając elektronikę, wystarczyłoby w programie otwarcie napisać – „teraz klaskać”, „teraz nie klaskać”.

Obyczaj nie nagradzania artystów brawami pomiędzy częściami utworów, wcale nie jest tak oczywisty, jakby to mogło się zdawać i często potrafi wywołać w słuchaczach niemałą konfuzję. Niech zilustrują to dwa zdarzenia, których byłem świadkiem:

  1. Podczas koncertu Christophera Hogwooda z Orkiestrą Filharmonii w Poznaniu miejscowy prelegent zapowiedział słynnego dyrygenta i ostrzegł publiczność, aby w żadnym razie nie biła braw pomiędzy częściami utworów. Po czym na scenę wszedł Christopher Hogwood, w krótkiej prelekcji omówił wykonywany program (symfonie Haydna) oraz zaprosił publiczność, by zachowywała się tak, jak zachowywałaby się publiczność w XVIII wieku i nagradzała muzyków brawami, gdy tylko jakiś fragment szczególnie im się spodoba. Próbowałem wówczas bić brawo po ekspozycji pierwszej części, ale początkowe ostrzeżenie chyba zbyt sparaliżowało publiczność, która nie podjęła mojej inicjatywy. Między częściami słuchacze mieli już nieco więcej śmiałości.
  2. Wybrałem się raz na premierę w operze w towarzystwie osoby, która bywała na koncertach filharmonicznych na tyle często, że znany był jej rytuał koncertowy, jednak świat opery był dla niej obcy. Kiedy więc publiczność po szczególnie efektownym wykonaniu arii zaczęła bić brawo, owa osoba zareagowała oburzeniem: jak to?! klaszczą między częściami?! Z pewnym rozbawieniem musiałem wyjaśnić, że o ile bicie braw między częściami w filharmonii należy do złego tonu, o tyle w operze jest mile widziane.

Jak wyjaśnić ten paradoks? Cofnijmy się do XVIII wieku, gdy powstały pierwsze publiczne cykle koncertowe ze słynnymi paryskimi „Concerts Spirituels” na czele. Wiele o obyczajach panujących na owych paryskich koncertach mówi nam list Mozarta do ojca, w którym opisuje premierę symfonii D-dur KV 297, napisanej specjalnie na otwarcie kolejnego koncertu w ramach cyklu. Mozart wspomina o szczególnie efektownym pasażu w pierwszej części, na który publiczność natychmiast zareagowała brawami. Spodziewając się takiej reakcji, Mozart powtórzył pasaż pod koniec części, znów wzbudzając entuzjazm publiczności. W trzeciej części opóźnił konwencjonalny „premier coup d’archet”, głośny pasaż smyczków unisono, rozpoczynając piano i wprowadzając forte dopiero po paru taktach. Zgodnie z oczekiwaniem, paryska publiczność najpierw zaczęła się uciszać „sz!”, a gdy rozległ się pasaż forte, nagrodziła kompozytora gromkimi brawami. Jak widać z tego przykładu Mozart nie tylko nie był oburzony zachowaniem Paryżan, lecz nawet liczył na ich entuzjastyczne reakcje i do nich prowokował.

Warto też wspomnieć, że jeszcze u progu XIX wieku format koncertu był zupełnie inny od dzisiejszego. Symfonie rzadko grano wykonując wszystkie części pod rząd. Często kolejne ogniwa utworu przeplatano częściami sonat, kwartetów czy ariami, dla których symfonia tworzyła efektowną ramę. W takich warunkach poszczególne części traktowane były bardziej autonomicznie. Jeszcze dziś zdarzają się takie symfoniczne potpourri, szczególnie na koncertach wieńczących konkursy czy kursy mistrzowskie. Wtedy nierzadko wykonywane są tylko poszczególne części utworów, bądź jeden utwór wykonywany jest przez kilkoro wykonawców (solistów, dyrygentów). W takiej sytuacji naturalne jest, że oklaski rozbrzmiewają po każdej części.

Co zatem zmieniło się od XVIII wieku, że przerywanie utworu oklaskami przestało należeć do dobrego tonu? Jak zwykle wszystkiemu winni są Niemcy. Panie od muzyki lubią powtarzać historię, jak to Beethoven był przeciwny rozczłonkowywaniu symfonii i walcząc o spójność cyklu symfonicznego napisał V Symfonię, w której połączył wszystkie ogniwa wspólnym motywem. Jest w tym trochę racji, ale też sporo przesady, bo wspólną motywikę czy tematykę odnajdziemy też w symfoniach Haydna czy Mozarta, nawet jeśli nie w tak wyrazisty sposób jak u Beethovena. Winnych bardziej niż wśród kompozytorów należałoby szukać jednak wśród niemieckojęzycznych myślicieli i filozofów. O ile w XVIII wieku dominowała racjonalistyczna i hedonistyczna wizja muzyki, jako szczególnego układu dźwięków, który ma sprawić słuchaczowi przyjemność, o tyle XIX wiek przynosi zmianę tej perspektywy.

Począwszy od Wilhelma Wackenrodera o muzyce zaczyna się pisać w kategoriach boskich, mistycznych. Muzyka ma odsłaniać przed słuchaczem to, co niewyrażalne słowami. Artur Schopenhauer stawia muzykę ponad wszystkimi innymi sztukami, gdyż nie ukazuje ona idei – szczebli obiektywizacji woli, lecz bezpośrednio samą wolę. Za sprawą romantycznej estetyki muzyka stała się więc sztuką równą religii, a po ogłoszeniu śmierci Boga przez Nietzschego wręcz zastąpiła religię. „Sztuka jest najwyższym zadaniem i właściwą metafizyczną czynnością człowieka”, pisał Nietzsche w „Narodzinach tragedii” i zwracał się przeciw hedonistycznemu traktowaniu sztuki przez tych, którzy „są niezdolni widzieć w sztuce więcej niż wesołą uboczność, niż nawiązujące do «powagi istnienia» pobrzękiwanie dzwonków”. Przekonanie o „świętym” charakterze muzyki odnajdziemy w twórczości późnoromantycznych kompozytorów: mistycznych symfoniach-poematach Aleksandra Skriabina, monumentalnych wokalno-instrumentalnych symfoniach Gustava Mahlera czy przede wszystkim u Richarda Wagnera. Kompozytor ten wzniósł świątynię swojej sztuki w Bayreuth, gdzie rokrocznie miało być odprawiane uroczyste misterium sceniczne „Parsifal”. Zakaz wystawiania dzieła poza tym jednym teatrem został zignorowany dopiero przez Metropolitan Opera w Nowym Jorku w 1903 roku, ponad dwadzieścia lat od jego premiery, po czym został zniesiony w 1914 roku, po 32 latach od premiery „Parsifala” w Bayreuth. Jeszcze w tym samym roku dzieło zostało wystawione w pięćdziesięciu różnych teatrach operowych. Taka była wówczas siła religii zwanej wagneryzmem.

W tym samym czasie, gdy niemieccy słuchacze przeżywali muzykę jako sacrum, publiczność włoska oraz francuska znajdowała się pod znacznie słabszym wpływem romantycznej filozofii niemieckiej. W obydwu tych krajach, szczególnie w kulturze operowej, przetrwał hedonistyczny model odbioru muzyki, przez co spontaniczne wyrażenie aprobaty po znakomicie wykonanej arii mieściło się w dobrym obyczaju. Jednak zauważmy, że obyczaj ten nie dotyczy opery w ogóle, lecz tylko repertuaru do XVIII wieku oraz dziewiętnastowiecznej opery włoskiej i francuskiej. Gdybyśmy nawet chcieli zaklaskać w trakcie spektaklu „Parsifala” ręce same zatrzymają nam się w pół drogi i w ten sposób uchronią nas przed lekkomyślnie popełnionym świętokradztwem.

No dobrze, pogłębiliśmy naszą wiedzę na temat społecznych, historycznych i filozoficznych uwarunkować klaskania/nie klaskania między częściami utworów, znamy parę „za” i parę „przeciw”, wciąż jednak nie odpowiedzieliśmy na tytułowe pytanie: bić albo nie bić? „Bić!” zakrzyknie ktoś w bluzie z napisem „Śmierć wrogom Ojczyzny”. To jeszcze raz cierpliwie powtórzę – nie o takie bicie tu chodzi. A jednak muszę się z nim zgodzić i powtórzyć: „bić”. Romantyczny model odbioru muzyki stanowi relikt minionej epoki i nie powinniśmy czuć się nim zobowiązani. Wiele części utworów kończy się tak efektownie, że ręce aż same zrywają się do braw (szczególnie po – nomen omen – brawurowym wykonaniu). Dlaczego więc mamy się powstrzymywać, dlaczego nie mielibyśmy spontanicznie wyrazić swojej opinii? Wreszcie: oklaski pomiędzy częściami pozwalają zamaskować inny przykry odgłos dobiegający z widowni – plagę kaszlu, która w nowych, pojemnych salach koncertowych, rozpisana na grubo ponad tysiąc gardeł, staje się wprost nie do zniesienia. Choć i z tym odruchem starają się już walczyć niemieccy strażnicy świętości sztuki. W Berlińskiej Filharmonii do tradycyjnej informacji o zakazie fotografowania, nagrywania i prośby o wyłączenie telefonów komórkowych dodano ostatnio jeszcze jedną prośbę: o powstrzymanie się od kaszlu podczas koncertów! Tylko czekać, aż zaczniemy się jeszcze zakuwać w kaftany, aby przypadkiem głośno nie wiercić się w siedzeniu, a ochrona zacznie przeszukiwać damskie torebki w poszukiwaniu cukierków w szeleszczących papierkach.

W swoim przyzwoleniu na oklaski chciałbym jednak uczynić ważne zastrzeżenie: nie mogą one przeszkadzać artystom. Jeśli widzimy, że wykonawca zdradza niezadowolenie, gdy utwór przerwano mu brawami, uszanujmy to i pozwólmy dokończyć mu utwór w ciszy i skupieniu. Jeśli muzycy zaplanowali swój koncert, jako misterium, w którym z jednego utworu logicznie wypływa drugi, dajmy się im zaprosić do tego przeżycia i nie niszczmy tej mistycznej atmosfery oklaskami. Wreszcie uważam za niedopuszczalne, by oklaski rozlegały się, gdy widać, że muzyk już unosi smyczek albo batutę, gdy zbiera się do uderzenia pierwszego dźwięku, gdy już bierze oddech. Oklaski w takim momencie wybijają artystę z rytmu i choć profesjonalni muzycy znakomicie sobie radzą z różnego typu nieprzewidzianymi wydarzeniami na scenie, to podobne przerywanie im w połowie zdania wydaje się być zwyczajnie niegrzeczne.

Skoro już zdecydowaliśmy, że jednak bić (ogolony osobnik oraz osobnik w bluzie z uznaniem kiwają głowami), zastanówmy się jeszcze nad tym „jak?”. Bowiem mogłoby się komuś wydawać, że klaskanie to po prostu klaskanie. Nic bardziej mylnego. Kiedyś wytłumaczono mi, że są cztery rodzaje oklasków: sopranowe – złożonymi palcami o złożone palce; altowe – palcami o wnętrze dłoni; tenorowe: równolegle dłonią o dłoń oraz basowe: wnętrzem dłoni o wnętrze dłoni. Każde brzmi nieco inaczej – wyżej, niżej, ciszej, mocniej. Do tego mamy także klaskanie pozorne, gdy entuzjastycznie ruszamy rękami, jednak prawie nimi nie uderzając, gdy nie chcemy się wyróżnić w rozentuzjazmowanym tłumie, lecz nie chcemy też dodawać swoich decybeli do ogólnej wrzawy. Mamy klaskanie ostentacyjne, kiedy dla wyrażenia dezaprobaty klaszczemy tylko dwa lub trzy razy albo klaszczemy uderzając palcem o palec. Mamy pełne dezaprobaty ostentacyjne siedzenie podczas owacji z założonymi rękami. Mamy wreszcie buczenie, które wyraża najwyższą niechęć wobec artysty. Na przeciwległym biegunie mamy pełną uznania owację na stojąco, wznoszenie okrzyków czy popularne w krajach niemieckojęzycznych klaskanie połączone z intensywnym tupaniem nogami. Pełne spektrum emocji do wyrażenia brawami.

aplauz

Warto z niego korzystać, bo przecież nie każdy koncert podoba się nam tak samo. Ba, podczas jednego koncertu nie każdy utwór przypadnie nam tak samo do gustu lub różni wykonawcy spodobają nam się mniej lub bardziej. Warto wtedy poczekać na swojego ulubieńca, by złożyć mu szczególne wyrazy uznania. I odwrotnie: warto też wyrazić swoją dezaprobatę, gdy któryś z muzyków w naszym mniemaniu popsuł nam koncert. Damy w ten sposób sygnał tak muzykom, jak i organizatorom, że nie przełkniemy gładko wszystkiego, co nam podadzą, że mamy swoją opinię i mamy swoje gusta, nawet jeśli mielibyśmy się nimi różnić w gronie słuchaczy. Nie ukrywam, że trochę tęsknię za czasami, gdy muzyka rozpalała publiczność do tego stopnia, że na widowni wybuchały kłótnie czy nawet dochodziło do rękoczynów (czyli jednak bić?). Tych drugich nie popieram, ale nie bójmy się wyrażać swojej opinii poprzez brawa. To bardzo ważna informacja.

Bardzo długi wyszedł ten felieton, więc dla wszystkich, którzy nie lubią czytać, postanowiłem go streścić w paru uniwersalnych zasadach. Gdybym w duchu romantycznym postrzegał muzykę jako sacrum, pewnie ułożyłbym „dekalog klaskania”. Nie postrzegam, więc zasad jest tylko pięć:

  1. Nie gardźmy „klaszczącymi inaczej”: mają prawo do swojej opinii. Starajmy się dyskutować, przekonywać i edukować, a kto wie – może już wkrótce zmienią się w koncertowych weteranów.
  2. Nie bójmy się klaskać między częściami. Oklaski w trakcie utworów mają długą tradycję, szczególnie w muzyce do XVIII wieku. Dajmy się czasem ponieść naszej spontanicznej reakcji na muzykę.
  3. Nie przeszkadzajmy artystom: mają prawo do wykonania swoich utworów w skupieniu. Nie bijmy braw, gdy muzycy sobie tego nie życzą. Nie przerywajmy oklaskami koncertów ułożonych jako logiczny ciąg utworów, muzyczne misterium czy opowieść.
  4. Różnicujmy oklaski. Można klaskać na tyle sposobów, jest tyle możliwości, by wyrazić swoje uwielbienie lub dezaprobatę. Korzystajmy z nich. I nie przejmujmy się tym, jak klaszcze osoba siedząca obok. Każdy ma przecież prawo do własnego zdania.
  5. Jeśli koncert nam się nie podobał, nie musimy klaskać, nawet jeśli występuje przed nami słynny artysta. Nawet najwięksi mistrzowie mogą podjąć decyzje artystyczne, z którymi się nie zgadzamy. Naszą odpowiedzialnością jest poinformować o tym artystę poprzez wyraźną dezaprobatę dla jego działań.

A zamiast zakończenia – utwór, który najlepiej pasuje do tego tematu. Steve Reich, „Clapping music”.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *