Trzynaście mgnień Wiosny, mgnienia 6-10

Klarnetobój, fot. Zuzanna Szczerbińska

Poznańska Wiosna Muzyczna to w tym roku dość nietypowy festiwal: trwa dziewięć dni, ale zahacza tylko o jeden weekend, w którym – w przeciwieństwie do większości festiwali – akcja zdawała się zwalniać, zamiast przyspieszyć. Zgodnie z przewidywaniami było już mniej humorystycznie, a za to bardziej romantycznie.

Trend w zaskakujący sposób rozpoczął austriacki Schallfeld Ensemble, na którego występ bardzo liczyłem. Tymczasem muzycy postanowili zaprezentować nietypowe oblicza kompozytorów i tak usłyszeliśmy melodyjną piosenkę Georga Friedricha Haasa (Ins Licht) oraz medytacyjnego, ascetycznego Furrera, w którego Lied miałem poczucie pewnej cyrkularności dźwięku. Ciekawy był miłosny dialog pustych strun wiolonczeli i skrzypiec w Corde Vuote Francesco Filideiego. Stężenie konsonansów mogło doprowadzić do pasji radykalnie nastawionego słuchacza, a gdy w duet włączył się fortepian, obficie polewając wszystko słodkim, harmonicznym sosem, tego muzycznego cukru zrobiło się aż za wiele. Znając jednak poczucie humoru Filideiego, utwór odbieram jako prowokację. Udaną. Koncert dopełniły trzy utwory festiwalowe: Johannes Maria Staud w Lagrein wykorzystywał zjawisko ekwiwalencji oktawowej i nakładał na siebie różne instrumentalne warstwy, maskując ich wzajemne przenikanie się przez crescendo-decrescendo. Ciekawy konstrukcyjne był utwór Borderline Sonji Mutić na różne sposoby rozwijający te same motywy. Strukturalnej konsekwencji zabrakło natomiast From origin to apogee Jaukba Sarwasa, który zaczynał się od pojedynczego motywu, niemal jak utwór Stauda, później jednak nie potrafił się na nim dostatecznie długo skupić i pogrążał się w konstrukcyjnym chaosie.

Wieczorny studencki koncert kompozytorski sprawiał wrażenie jakby z innego festiwalu. Imponował wielkością publiki (dwukrotnie dowożono krzesła, a i tak zabrakło miejsc), a materiał z koncertu realizowała telewizja. Skoro poznańscy studenci są tak zdyscyplinowani, to może warto umieszczać ich utwory po jednym na każdym koncercie, dla podreperowania frekwencji? Z utworów najlepiej wypadł stultiferanavis Dominika Puka, oparty na cyklach nabrzmiewania i wybrzmienia, a jednocześnie aż gęsty od pojedynczych muzycznych impulsów. Ważną rolę w kształtowaniu brzmienia spełniała perkusja i air notes instrumentów dętych. Kompozytor ma warsztat opanowany, teraz już tylko czas, aby poszukał własnej, oryginalnej ścieżki. Pozostałym twórcom można jeszcze zarzucić niedostatki rzemiosła, ale przynajmniej nie brakowało im pomysłów: wave Aleksandry Słyż falował nabudowywanymi pulsacyjnymi akordami, w The State of No-Return Kacper Kajzderski szeptał i growlował przy akompaniamencie taśmy, co dawało efekt jak z psychodelicznego horroru, Robert Gogol „otwierał umysł” swoim 06 – CWU (Cyrkiel W Uchu), mającym dyskretny urok muzyki konkretnej i starych radiowych słuchowisk, a Michał Janocha w Should I touch you through the glass? kazał muzykom grać na sklejonym taśmą klarnecie i oboju, co jednak poza wymiarem wizualnym, nie miało większego przełożenia na brzmienie.

Zaskakująco spójne okazały się utwory z koncertu Lecha Bałabana i Krzysztofa Sowińskiego, które w większości opierały się na schematycznym akompaniamencie fortepianu (zazwyczaj w konwencji nokturnu) oraz romantycznej melodii altówki. Niedoścignionym wzorcem okazał się być Arvo Pärt, którego Spiegel im Spiegel było po prostu uroczą kołysanką, w której było dokładnie tyle dźwięków, ile potrzeba. Oparta na podobnych założeniach Aria Pawła Łukaszewskiego już się nie mogła obronić, bo kompozytorowi co jakiś czas przypominało się, że jest kompozytorem współczesnym i postanawiał na siłę kombinować tam, gdzie prostota byłaby lepszym wyjściem. To samo można zarzucić prawykonanemu Wędrującemu obłokowi Janusza Stalmierskiego, opartym na jednostajnym, nieco reichowskim akompaniamencie. W utworze ponadto odzywała się niezamierzona i niekontrolowana mikrotonowość… Nokturnowy akompaniament, na którego tle przemykały altówkowe szeptane motywy, pojawił się również w pierwszej części premierowego Fulcrum Katarzyny Kwiecień-Długosz. Druga część przerodziła się jednak w pełnokrwisty ragtime, a w granym sul ponticello finale słychać było echa impresjonizmu. Koncert dopełniło chorałowe Contemplatio Szymona Godzięby-Trytka z lekko ludowym zaśpiewem altówki oraz folklorystyczna Sonata Kujawska Sławomira Czarneckiego, w której kompozytor uhonorował nie tylko Kujawy w części drugiej, lecz także Podhale w energetycznym, neoklasycznym finale. Cóż, piękna nasza Polska cała…

Zanurzony w tradycji był również koncert Zespołu Śpiewaków Camerata Silesia. Lux Aeterna György Ligetiego czy In paradisum Pawła Szymańskiego zawsze dobrze posłuchać, jednak polifonia, szczególnie ważna u Ligetiego, była w wykonaniu zespołu aż nadto rozmazana. Co gorsza, w klasycznym, chorałowym Sacrum Convivium Oliviera Messiaena soprany były wyjątkowo nieczysto. Pater Noster Andrzeja Koszewskiego nie wyszedł poza standardowy repertuar chóralny, a o Istnieje przestrzeń Justyny Kowalskiej-Lasoń pisałem już przy okazji Festiwalu Prawykonań i zdania nie zmieniam. Ciekawostką okazał się utwór Anenaiki Augustyna Blocha o wielowarstwowej konstrukcji z dźwiękiem ulatującym ku górze w zakończeniu. Prawykonane po przerwie Trzysta Lidii Zielińskiej stanowiły umuzycznienie odliczania do… no właśnie, ilu? – tytułowe „trzysta” w utworze chyba ostatecznie nie pada. Partia chóralna napisana była bardzo klasycznie, nieco więcej urozmaicenia przyniosły partie solowe, w ciekawy sposób łączące się z elektroniką. W utworze pomysłowo została wykorzystana przestrzeń, świetnie zrealizowana została też spacjalizacja brzmienia. A jednak po wykonaniu czułem niedosyt. Owszem, można umuzycznić odliczanie do trzystu. Tylko po co?!

Doświadczony przez wcześniejsze weekendowe koncerty, nie spodziewałem się wiele po fortepianowym recitalu Gabrieli Szendzielorz-Jungiewicz, a który ostatecznie miło mnie zaskoczył. Ciekawie ułożony program przecinały dwie osie: walca (trzy utwory) oraz dzwonu (cztery utwory). Co więcej, w tytułach dwóch utworów padło słowo „dolina”. Utworów było łącznie siedem – oto lekcja programowania recitali. Ostinatowe Dzwony Andrzeja Dziadka kojarzyły się z – niespodzianka – biciem dzwonów. A jednak robiły to w sposób bezpretensjonalny. Inaczej sussurando campane Anny Zawadzkiej-Gołosz, w którym dźwięk dzwonów był mniej oczywisty (choć wciąż słyszalny w uderzeniach w struny oraz skotłowanej masie dźwięku w niskim rejestrze). Utwór spinała klamra ciągnięcia wstążką po strunach, jednak w środku gotował się formalny bigos wciąż nowych motywów, jakby kompozytorce przypominało się co chwila, że pisze utwór współczesny i trzeba dodać jakiś nowy efekt. Z „dzwonowych” utworów najciekawsza była jednak Dolina tęczowych dzwonów Zbigniewa Bargielskiego o łukowej formie. Kompozytor dodawał i odejmował kolejne warstwy, jakby korzystał z loopera, a brzmienie fortepianu wzbogaconego o parę instrumentów perkusyjnych przenikało się i uzupełniało z partią taśmy. Strumyk i słonko albo Campanella z Doliny Małej Łąki Grażyny Pstrokońskiej-Nawratil przypomniał każdemu, że kompozytorka studiowała w klasie Oliviera Messiaena. Fortepianową miniaturę kompozytorka postanowiła jednak obramować nagraniami szemrzącego strumyka (domyślam się, że w Dolinie Małej Łąki). Zrobiło się sielsko i słonecznie. Czemu więc nie odtańczyć walca? Walc dla G.S. Bogusława Schaeffera był uroczą scenką, w której pianistka gimnastykuje się przy fortepianie, mozolnie rozczytuje nuty, by nagle z radosnym „aha!” rzucić je na bok i odegrać krótką miniaturę zrywając się z końcowymi dźwiękami do dwóch obrotów walca. Za młody jestem, by dobrze znać przyczynę środowiskowej izolacji kompozytora, jednak należałoby go z niej jak najszybciej wyciągnąć wobec głośnego obecnie „zwrotu performatywnego”. Rozproszenia (quasi valse) Grzegorza Jurczyka rzeczywiście tworzyły rozpraszane akordy grane w sposób mniej lub bardziej zbliżony do walcowego „um-pa-pa”. Nie wiem natomiast, gdzie był Valse w Wstędze purpury (w szponach walca) Jerzego Kornowicza, ale na pewno było brillante. Oba utwory były jednak na tyle krótkie, że mogłem im wybaczyć pewną schematyczność. Co więcej, wykonaniom wszystkich kompozycji wiele dodawał pogodny urok solistki.

Festiwal wchodzi zatem w ostatnią prostą znów szeroko uśmiechnięty. Oby zostało tak do końca.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *