Eurowizja 2017. Przewodnik po drugim półfinale

Drugi półfinał Konkursu wydaje się być dużo bardziej otwarty. Niewiele w nim pewnych kwalifikantów, lecz niewiele też piosenek, których szanse można z miejsca przekreślić. Duża stylistyczna różnorodność sprawi, że wiele zależeć będzie od gustu publiczności. Walka na pewno toczyć się będzie do samego końca, a wszystko może rozbić się o szczegóły: oprawę sceniczną i predyspozycję artysty.

Serbia jest jednym z krajów, które zazwyczaj nie mają większych problemów z awansem do finału: spora diaspora w krajach Europy Zachodniej oraz wianuszek zaprzyjaźnionych krajów byłej Jugosławii zazwyczaj wystarczą, żeby przejść dalej. Czy geopolityka pomoże również Tijanie Bogićiević? Jej piosenka „In too deep” stanowi typowy eurowizyjny misz-masz: zaczyna się okropnym i irytującym synkopowanym motywem, na chwilę zapiera dech, gdy akompaniament zostaje odcięty, a wokalistka wchodzi na rejestr głowowy, by zaraz popaść w stereotypowy dyskotekowy refren z nieodzownym folkowym motywem skrzypiec w bridge’u. Tak samo zmienia się wciąż głos Tijany: zaczyna bardzo nisko, potem wchodzi na wysoki rejestr, raz śpiewa łagodnie, to znów lekko zdziera głos. No dobrze, tyle w produkcji, jak wokalistka wypada na żywo? Fatalnie. Niski rejestr jest dla niej za niski, dusi się w nim i ma problemy z dykcją, w wysokie dźwięki zazwyczaj nie trafia, ma problem z dopasowaniem typu głosu do charakteru piosenki. Produkcja utworu jest całkiem dobra (pomijając drażniący motyw z początku), ale to za mało. Zważywszy, że w półfinale Serbia może liczyć tylko na głosy z Macedonii (z drugim z jugosłowiańskich krajów, Chorwacją, Serbowie niezbyt się lubią), Tijana może mieć problem z dostaniem się do finału.

Mieszkałem kiedyś przez pół roku w Austrii, kiedy więc usłyszałem piosenkę Nathana Trenta „Running on air” pomyślałem, że chyba źle przeczytałem i jest to kandydatura Australii – pozytywny charakter utworu pasował mi bardziej do moich wyobrażeń o Aussies. Trochę pozytywnych i sympatycznych Austriaków udało mi się jednak poznać i widocznie Nathan zalicza się właśnie do tej grupy. Jego piosenka zupełnie bezpretensjonalnie łączy w sobie elementy popu, RnB i jazzowego luzu. Niby nic wielkiego, ale cieszy. Nathan ma ujmujący głos, sprawia wrażenie niezwykle sympatycznego i natychmiast łapie dobry kontakt z publicznością. W zasadzie nawet nie potrzebuje wielkiej oprawy scenicznej, żeby zaistnieć. Pewny awans do finału, szczególnie, że Austria może liczyć na głosy sąsiadów: Niemców, Szwajcarów i Węgrów.

Macedonia uczestniczy w konkursie od 1998 roku, w tegorocznym konkursie wystąpi już po raz siedemnasty. Najlepszy wynik, jaki udało im się osiągnąć to dwunaste miejsce w finale. Sądzę, że tym razem uda im się poprawić ten rezultat. „Dance alone” to naprawdę dobra dyskotekowa piosenka z energetycznym refrenem, który dominuje utwór, nawet bridge jest ograniczony do minimum. Jednak ten dyskotekowy trans działa znakomicie. Jana Burčeska ma głos jakby połknęła vocoder i popiła litrem autotunu. Początkowo sądziłem, że to tylko produkcja, jednak występy na żywo pokazały, że nie: ona naprawdę potrafi tak śpiewać. Wokalistka również świetnie odnajduje się na scenie. Po tytule piosenki można spodziewać efektownej tanecznej oprawy. Kto wie, może to właśnie reprezentantka Macedonii będzie w tym roku zbierać głosy ze wszystkich krajów byłej Jugosławii? Jeśli tak, to awans ma pewny, a w finale spokojnie może myśleć o pierwszej dziesiątce.

Co?! To już czwarta piosenka i jeszcze nie było żadnej ballady? No to proszę: „Breathlessly” Claudii Faniello reprezentuje Maltę. Mamy tu fortepian, mamy sentymentalne smyczki, mamy refren z powtarzanym tytułowym słowem: „beathlesslyyyyyy”. Potem robi nieco drapieżniej, bo wchodzi perkusja i gitara elektryczna, a chórki dodają nieco patosu. Claudia ma dobry, mocny głos, choć w niskim rejestrze trochę za bardzo go zdziera. Śpiewa czysto i pewnie. To w czym problem? W tym, że „Breathlessly” brzmi bardzo staroświecko, jak ballady pop div z lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Jednak czasy się zmieniły, a przepisy BHP nie pozwalają machać zapalniczkami na koncertach. Po prostu: to już nie to samo. Nie widzę Malty w finale.

Kto śledzi Eurowizję dla kampu i różnego rodzaju dziwactw, ten z miejsca zachwyci się piosenką Rumunii. W „Yodel it!” Ilinca i Alex Florea łączą tyle gatunków, ile tylko się do wora zmieści: rap z lekko nu metalowym zacięciem, pop, soul, szczyptę rocka, a do tego wszystkiego – jodłowanie! Jodłowanie na Eurowizji pojawiało się już np. w austriackiej piosence „Y así” łączącej jodłowanie z karaibską piosenkę kabaretową (sic!). Jednak w rumuńskiej piosence jodłowanie, spełniając rolę chorusu, w zaskakujący sposób działa. Naprawdę, udało im się coś niemożliwego: połączyli w udaną całość dwie rzeczy, które zazwyczaj na Eurowizji nie mają racji bytu: rapowanie i jodłowanie! Ilinca ma bardzo dobry głos, a Alex ma sporo scenicznego luzu, którym zaraża młodą wokalistkę. Do tej pory na scenie choreografia nigdy im nie wyszła w stu procentach, ale jednocześnie obydwoje zachowywali się bardzo naturalnie i niczym się nie zrażali. Z pewnością zyskają sobie tym sympatię widzów, a publiczność w Kijowie będzie obydwu machającym rękami artystom równie energicznie odmachiwać. Nie mam wątpliwości, że Rumunia trafi do finału, w którym osiągnie porządny wynik, gdzieś w środku stawki.

O’G3NE, to holenderski siostrzany tercet wokalny. Skojarzenia z Wilson Phillips są nieuniknione i jak najbardziej na miejscu. Nieuniknione jest też poczucie, że piosenka „Light and shadow” trochę trąci myszką (ten gitarowy riff w środku utworu jest tak bardzo ’80!). Jednak Il volo w 2015 roku pokazało, że czasem wystarczą dobre głosy i wierność swojej estetyce, żeby podbić serca publiczności. O’G3NE mają dobre głosy, piosenka też dobrze się rozwija. Bridge, w którym każda z sióstr ma solówkę naprawdę przykuwa uwagę, a wariant refrenu, w którym na przestrzeni kilku taktów mamy przetrzymaną synkopę (do pisania piosenki zatrudniono Brahmsa czy jak?) buduje niesłychane napięcie. W Kijowie wiele zależy od oprawy scenicznej, ale przede wszystkim od dyspozycji tercetu. Jeśli siostry dadzą prawdziwy popis wokalny, mają szansę zdobyć serca szczególnie familijnej publiczności i wślizgnąć się do finału. Tam już jednak konkurencja będzie zbyt silna na dobry wynik.

Eurowizja to znakomita okazja by pokazać trochę tradycji i kultury swojego kraju, stąd tak bardzo popularnym gatunkiem w Konkursie jest folk. Tym tropem poszły w tym roku Węgry wybierając na reprezentanta wokalistę romskiego pochodzenia, Jociego Pápai z piosenką „Origo”. Joci występuje w stroju stylizowanym na ludowy, śpiewa z charakterystyczną dla romskiej muzyki intonacyjną manierą, towarzyszy mu tancerka i (koniecznie!) skrzypaczka. Piosenka jest bardzo klimatyczna, szczególnie refren, jednak w dwóch trzecich zmienia się charakter, a Joci zaczyna rapować. Ponieważ wciąż towarzyszy mu ludowy smyczkowy akompaniament, nie jest to tak rażące jak w przypadku zeszłorocznej greckiej folkowej piosenki „Utopian land” zespołu Argo, jednak i tak może część osób zniechęcić do węgierskiego wokalisty. Joci ma jednak bardzo dobry i charakterystyczny głos, więc jeśli przekona do siebie publiczność, a także przyciągnie głosy romskiej diaspory, to może w tym roku do finału awansują aż dwie piosenki z elementami rapu.

Przez dwa ostatnie lata Dania usiłowała bez powodzenia ustanowić nowy trend na Eurowizji, z konsekwencją godną lepszej sprawy wysyłając boys bandy. Wreszcie Duńczycy poddali się i w tym roku sięgnęli po sprawdzony konkursowy format – solistkę z dramatyczną piosenką. Czy w związku z tym mogą liczyć na sukces? Nie jestem pewien. Anja Nissen jest wprawdzie świetną wykonawczynią, ma potężny głos, z którego robi użytek. Świetnie i z dużą swobodą rusza się na scenie i w pełni kontroluje przebieg swojego występu. Z drugiej strony jej piosenka „Where I am” jest dosyć nudna. Zwrotki są niemal dokładnie takie same jak bridge, snują się jakoś w średniej dynamice, by nagle z niczego crescendować w stronę refrenu, który w zaskakujący sposób wybucha i atakuje słuchacza potężnym głosem Anji, która w przedramatyzowany sposób ogłasza światu, że odkłada swoją zbroję. Uch… Nie lubię takich krzykliwych piosenek. Utwór łączy w sobie pop z RnB i elementami soulu, ale jego produkcja niczym się nie wyróżnia, co więcej – brzmi nawet dość nieświeżo. Gdyby Eurowizja była wyłącznie konkursem piosenek, „Where I am” przepadłoby z kretesem. Jednak w konkursie liczy się więcej. Oglądając występ Anji podczas duńskich preselekcji, można zrozumieć dlaczego wygrała. Jeśli podobne show uda się wyprodukować w Kijowie, może okazać się, że nie wszystko stracone.

W latach dziewięćdziesiątych Irlandia była eurowizyjną potęgą wygrywając łącznie cztery razy w tym trzy razy z rzędu w latach 1992-1994. Te czasy już się dawno skończyły. Ostatnie trzy lata nie udało im się awansować do finału, a jeszcze rok wcześniej zajęli w nim ostatnie miejsce. Czy Brendan Murray, rumiany chłopiec o aparycji młodego Roberta Pattisona, odwróci ten trend? Wątpliwe, bo jego piosenka „Dying to try” jest nudnawą balladą z miejscami bardzo dziwną prozodią akcentów na ostatnią sylabę. Produkcja nie brzmi zbyt ciekawie, warto choćby zwrócić uwagę na ohydne brzmienie syntezatorowych smyczkowych akordów. Sam Brendan ma ładny, choć może aż zbyt cukierkowy głos. Czasami jednak, gdy wchodzi w wysoki rejestr nie trafia w dźwięki. Piosenkę może mogłaby uratować dobra oprawa sceniczna, jednak z tego, co można było na razie zobaczyć – nie zapowiada się na to. Irlandia „is dying to try”, ale póki co bardziej wychodzi im „dying”.

Królowa powraca! Valentina Monetta trzykrotnie reprezentowała San Marino w latach 2012-2014. Swoją serię zwieńczyła bezprecedensowym dla małego państwa awansem do wielkiego finału. Sukcesu tego nie udało się Sanmaryńczykom powtórzyć w kolejnych latach, więc namówili Monettę do powrotu. Tym razem wystąpi ona z amerykańskim wokalistą Jimmiem Willsonem w piosence „Spirit of the night”. Jak można się spodziewać po tytule, piosenka jest bardzo dyskotekowa, choć raczej przywołuje ducha lat siedemdziesiątych, co słychać w produkcji i charakterystycznych odskulowych brzmieniach syntezatorów, jak również w melodyce i sposobie wykorzystania chórków. Jest to na tyle dynamiczna piosenka, że producenci Konkursu wybrali ją, by otworzyła drugą połowę półfinału. Można się spodziewać efektownej, dyskotekowej oprawy. Jednak z pewnością nie jest to eurowizyjny hit. Głosy Valentiny i Jimmiego niezbyt do siebie pasują i trudno jest uwierzyć w ich wspólną dyskotekową przygodę. Pomimo waloru sentymentalnego, produkcja piosenki brzmi dość tanio z obowiązkową zmianą tonacji w dwóch trzecich długości utworu. Zagorzali fani na pewno ucieszą się z kolejnego występu jednej z eurowizyjnych legend. Jednak niedzielni słuchacze raczej tylko wzruszą ramionami.

Chorwacki wokalista Jacques Houdek niegdyś udzielił wywiadu, w którym negatywne komentarze na temat związków homoseksualnych przysporzyły mu tytuł homofoba roku, a nawet dekady w Chorwacji. Później Houdek za swoje wypowiedzi przeprosił, więc może występ na Eurowizji, w mekce środowisk LGBTQ, odbywa w ramach pokuty. A może wokalista ma zwyczajnie rozdwojenie jaźni, bowiem w piosence „My friend” śpiewa… sam ze sobą na przemian zmieniając głos z popowego „happy-go-lucky” na operowy (a jednocześnie zmieniając język z angielskiego na włoski). Dodatkowo całość rozpoczyna cytat z Alberta Einsteina recytowany przy przesłodzonym solo skrzypiec. Smyczkowy akompaniament przewija się zresztą przez cały utwór i, niestety, jest napisany fatalnie, zaś zdecydowanie najgorzej brzmi instrumentalny bridge. Piosenka jest bardzo dziwna, ale „dziwny” na Eurowizji często bywa utożsamiany z „dobry”. Jacques jest bardzo pociesznym tenorkiem, ale jednocześnie nie mam wątpliwości, że wokalnie może być jednym z lepszych wykonawców w tym roku. Jeśli dobrze ogra tą sztuczkę z jednoosobowym dialogiem, np. przy pomocy różnych ujęć z kamery, to wierzę, że może sprzedać swoją piosenkę na tyle dobrze, że znajdzie się w finale. To jednak będzie szczyt jego możliwości.

JOWST w sposób zupełnie niespodziewany wygrał norweskie preselekcje. Gdy opłakałem już swojego faworyta, zespół Ammunition, stwierdziłem, że „Grab the moment” to całkiem przyjemna piosenka, która zachęca do ruszenia się z miejsca: tak dosłownego jak i metaforycznego. Trochę jednak śmieszna sprawa z tą piosenką, bowiem JOWST to wcale nie wokalista, ale producent i DJ, który jest autorem muzyki. Na scenie jednak całą robotę odwala za niego wokalista Aleksander Walmann. Podczas konkursu artyści śpiewają do przygotowanej wcześniej i dostarczonej organizatorom taśmy, więc DJ może sobie najwyżej poudawać, że skreczuje, co zresztą JOWST robi, jak również wali w Gran Cassę mając hokejową maskę na twarzy. No, ok. Drugi problem z tą piosenką jest taki, że w pierwotnej wersji JOWST przetwarzał głos Aleksandra na żywo, jednak na Eurowizji nie można korzystać z żadnych nagranych partii wokalnych, więc wykonawcy będą musieli jakoś tę kwestię obejść. Mam jednak nadzieję, że sobie poradzą, bowiem „Grab the moment” jest bardzo nowoczesną piosenką. Początkowy synkopowany akompaniament od razu bardzo silnie się narzuca, elektroniczne glissanda budują napięcie, perkusyjne uderzenia nadają mocy. Zwrotki są proste, niemal melorecytowane, jednak dzięki dobrym przejściom wcale nie odcinają się od chwytliwego refrenu. Trochę wyróżnia się modulujący bridge, naprawdę wymagający melodycznie dla wokalisty. Aleksander Walmann radzi sobie jednak świetnie, a ze swoimi tatuażami i filuternym kapelusikiem wprowadza dużo niezbędnego luzu i niemal jazzowego feelingu. Wściekle różowe wizualizacje tylko podkreślają, jak bardzo niezwykła jest to piosenka w tegorocznym zestawieniu. Myślę, że to powinno artystom zagwarantować udział w finale.

W zeszłym roku Szwajcaria przegrała swój półfinał (za to reprezentująca ich wówczas Rykka może być nadzieją szwajcarskich skoków narciarskich kobiet, tak intensywnie wówczas ćwiczyła lądowanie z telemarkiem), a na zwycięstwo czeka już od 1988 r. i występu Celine Dion (tak, tej!). Timebelle z piosenką „Apollo” raczej zwycięstwa nie przyniesie, ale nie przyniesie też wstydu. Piosenka zaczyna się jak Rihanna (część A zwrotki), rozwija się trochę jak „Call me maybe” w części B, a w refrenie uderza jeszcze w inny ton. W bridge’u jednak znów powraca do rihannowskiego RnB. Z jednej strony – cóż to za okropna konkursowa chimera, ale z drugiej – czyż nie lubimy piosenek, które już znamy? Timebelle ma dobry głos, choć trochę zbyt wysoki by dobrze imitować Rihannę, nic dziwnego, że najlepiej wypada w refrenie i w wokalizach w wysokim rejestrze, nawet jeśli czasami nie trafia czysto we wszystkie najwyższe dźwięki. Piosenkę moim zdaniem trochę ciągnie w dół oprawa sceniczna, gdzie odwołano się do najprostszych skojarzeń i na jasnym tle obracać się będą marmurowe głowy mitologicznego Apolla. Na dodatek jaskrawa kolorystyka w ogóle nie pasuje tu do dramatyzmu piosenki. Niby na Szwajcarię głosować w półfinale może aż trzech sąsiadów, ale do finału i tak może być ciężko się dostać.

„Story of my life”, a właściwie „Historyja majho zyccia” białoruskiego zespołu NAVIBAND jest tak niepoprawnie optymistyczną piosenką, że wydać by się mogło, że nie masz lepszego życia, niż na Białorusi. Folkowo-gitarowa muzyka natychmiast wywołuje uśmiech na twarzy, a nawet uporczywa powtarzalność nie przeszkadza, tylko wpisuje się w ów niepoprawny optymizm wykonawców. Tworzący NAVIBAND duet ma świetną sceniczną chemię i aż tryska energią, może nawet za bardzo, bo wokalistka zespołu tak frenetycznie wymachuje podczas występów rękami, że można posądzać ją o ADHD. Kostiumy i wizualizacje już podczas białoruskich preselekcji nawiązywały do tamtejszych motywów ludowych, w Kijowie wszystko zostało przeniesione o poziom wyżej. Wykonawcy w quasi-ludowych strojach lecą poduszkowcem mijając kolejne budynki o charakterystycznych dla architektury cerkiewnej kształtach, bądź ozdobionych ludowymi motywami. Z pewnością będzie to atrakcyjne wizualnie show, a urokowi białoruskiej pary trudno się oprzeć. Pewny awans do finału, w którym zespół może liczyć na miejsce w górnej połowie tabeli.

W zeszłym roku powracająca na Konkurs Bułgaria ustanowiła swój najlepszy dotychczasowy wynik zajmując czwarte miejsce. Trudno będzie ten sukces powtórzyć, aczkolwiek Kristian Kostov w piosence „Beautiful mess” ma bardzo duże szanse na dobry rezultat. Po pierwsze, siedemnastolatek dysponuje świetnym głosem i gdy wchodzi czysto w najwyższy rejestr niejedna osoba poczuje ciarki. Po drugie, Bułgaria nie wstydzi się swoich korzeni i już drugi rok z rzędu proponuje piosenkę, w której nowoczesna produkcja łączy się z elementami ludowymi (w zeszłym roku w refrenie, w tym – we wstępie, powracającym kilkukrotnie jako interludium). Owszem, utwór jest kolejną na Eurowizji balladą, ale na tle innych utworów wyróżnia się swoim nieco tajemniczym wschodnim charakterem. Jeśli tylko uda się ten klimat utrzymać na scenie, bułgarska piosenka nie tylko awansuje, ale może nawet trafić do pierwszej dziesiątki, gdyż Kristian może liczyć na głosy rosyjskiej diaspory (w połowie pochodzi z Rosji), która nie może w tym roku głosować na własny kraj.

Szczypta jazzu nie powinna na Eurowizji zaszkodzić. Co więcej, może piosence pomóc, dodając jej pozoru artyzmu i wyrafinowania. Funkowo-jazzujące „Tonight again” Guya Sebastiana w 2015 r. zajęło piąte miejsce. Ta piosenka robiła jednak dobrze to, co „Rain of resolution” reprezentującej Litwę Fusedmarc robi źle. Tam był to lekki smaczek, tu – sos, w którym wszystko pływa. Tam wprowadzało to element luzu, tu – niepotrzebne napięcie. Tam cała piosenka była małym cackiem, tu – zwrotki, chorusy i instrumentalne wstawki sprawiają wrażenie koniecznych zapychaczy pomiędzy kolejnymi refrenami. No i ile razy można powtarzać „yeah, yeah!”?! Fusedmarc nie śpiewa źle, jednak robi to w strasznie irytujący sposób, a do tego na scenie jest nadekspresywna, rusza się i gestykuluje w dość niepokojący sposób. Bardzo mocna kandydatura na ostatnie miejsce w finale, a może nawet na zero punktów.

Co roku jest co najmniej jedna piosenka, która cieszy się sporą estymą wśród eurofanów i której fenomenu zupełnie nie rozumiem. W tym roku mam tak z „Veroną” Koita Toome i Laury, reprezentantów Estonii. Cóż to za duet miłosny, w którym nie ma żadnej chemii między dwoma stronami, a ze sceny bije chłodem czerni i bieli? Cóż to za nowoczesna piosenka, skoro tak bardzo przypomina Modern Talking. Gdy Koit wchodzi w falset brzmi zupełnie jak „You’re my heart, you’re my soul”. Podczas finału w Estonii Laura była ponoć niezdrowa i okropnie nosowała i miała problemy z intonacją. Podczas prób w Kijowie wszystko było u niej już w porządku, za to Koit miał problemy z trafianiem w odpowiednie dźwięki. Stawia to pod znakiem zapytania predyspozycję duetu. Może więc po ogłoszeniu wyników półfinału będę mógł w cichości triumfować: a nie mówiłem?

IMRI z Izraela dwukrotnie występował już na Eurowizji w chórkach Nadava Guedja oraz Hoviego Stara. Tym razem dostał szansę, by wyjść z cienia. Nie wiem, czy słusznie, bo z tego co pamiętam, chórki u Nadava były tragiczne. Występy na żywo potwierdzają moje obawy: IMRI ma problemy z intonacją, na scenie nadrabia to jednak energią i żywiołową choreografią. Towarzyszą mu przy tym tancerze o sylwetkach modeli, tworząc z „I feel alive” jedną z najbardziej imprezowych piosenek tegorocznej Eurowizji. Utwór nie wyróżnia się jednak niczym szczególnym – ot, miarowa elektro-dyskotekowa łupanka z obowiązkowym dla Izraela bliskowschodnim folkowym bridgem. Izrael zazwyczaj nie ma problemów z awansem do finału, a niedostatki piosenki i wykonawcy zdaje się równoważyć choreografia i oprawa sceniczna.

W drugim półfinale zobaczymy też fragmenty występów trzech gwarantowanych finalistów: Francji, Niemiec i Ukrainy.

Tak jak Włochy wystawiły w tym roku piosenkę nawiązującą do Italo disco, tak samo Francja nawiązuje do narodowego idiomu i „Requiem” Almy mocno zanurzone jest w tradycji francuskiej chanson. Niestety, lekką i zwiewną piosenkę, którą pierwotnie było „Requiem” postanowiono nafaszerować sterydami i po revampie utwór nie brzmi już tak dobrze. Anglojęzyczny refren wypada średnio, ma za dużo sylab, a Alma zaskakująco słabo radzi sobie z wymową (choć w wywiadach pokazała, że angielski zna dobrze). Do tego, postanowiono udramatyzować piosenkę, dodając przyciężki smyczkowy akompaniament. W pierwszej wersji „Requiem” było jak croissant. Po zmianach jest jak bagieta grubo posmarowana masłem. Niby też dobra, ale już nie to samo. Większość widzów piosenkę usłyszy jednak po raz pierwszy i raczej zje tę bagietę ze smakiem. Na trawienie pomoże też efektowna choreografia i wizualizacje z nocnym Paryżem w tle (ale sobie z Francuzów poużywa Graham Norton w tym roku!). No i niezależnie od tego, że piosenka brzmi gorzej niż w oryginalnej wersji – Alma pozostaje dla mnie miss Eurowizji 2017.

Niemcy ostatnie dwa lata spędzili na Eurowizyjnym dnie. Może są sobie sami winni – trzeba było forsować niepopularną politykę zaciskania pasa i otwierać granice dla uchodźców? Nic dziwnego, że nie mają przyjaciół w Europie. Szansę na poprawę mogą upatrywać raczej w Brexicie, który mógł umieścić Wielką Brytanię na pozycji najmniej popularnego kraju w Europie, niż w „Perfect life” Leviny. Piosenka brzmi jak parę innych piosenek, które już słyszeliśmy i w Internecie można znaleźć wiele parodii niemieckiej piosenki półżartem sugerujących plagiat (co oczywiście nie ma miejsca, a zapożyczenia czy inspiracje są w muzyce rozrywkowej na porządku dziennym). Niby wiem, że lubimy te piosenki, które już słyszeliśmy, ale z piosenki Leviny strasznie wieje nudą. No i całe to przesłodzone „Perfect life”! Jeśli miałbym wskazać jakiś pozytyw w występie Leviny, byłaby to tylko jej świetna fryzura. Myślę jednak, że Niemcy wreszcie poprawią swój wynik. Tym razem będą przedostatni.

Rock zazwyczaj nie radzi sobie zbyt dobrze w Konkursie, dlatego tym bardziej dziwi, że Ukraina, która zazwyczaj świetnie rozumie Eurowizję, wystawiła w tym roku rockersów z O. Torvald. Muzycy sięgają jednak po sprawdzony temat, który niemal co roku porusza jakiś uczestnik i śpiewają o czasie w piosence „Time”. Podczas ukraińskich preselekcji zespół śpiewał w roboczych kombinezonach, stojąc na górach z odpadów z licznikami odliczającymi do zera na piersiach. Nawet jeśli komuś nie podobała się hałaśliwa i opierająca się wyłącznie na refrenie piosenka, to oprawa sceniczna przynajmniej zwracała uwagę. Niestety, żaden z tych elementów nie pojawi się na scenie w finale, więc nie wiem, czym muzycy chcą zwrócić na siebie uwagę. Bo jeśli niczym, to piosenka ma szansę na samo dno tegorocznej tabeli.

Pozostaje więc przewidywanie wyniku. Chyba nie powtórzę dobrego wyniku z pierwszego półfinału, ale postaram się choć uniknąć kompromitacji. Tradycyjnie ranking układam nie według osobistych preferencji, lecz według szans, które daję poszczególnym piosenkom na finał.

1. Austria
2. Macedonia
3. Bułgaria
4. Rumunia
5. Holandia
6. Norwegia
7. Węgry
8. Białoruś
9. Izrael
10. Chorwacja

11. Serbia
12. Szwajcaria
13. Dania
14. Estonia
15. Irlandia
16. San Marino
17. Malta
18. Litwa

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *