Dziennik ostrawski. 30.08.2017

Trojhali Karolina

Do Ostrawy wybrałem się skuszony opowieściami znajomych, którzy dwa lata temu pojechali na festiwal Ostrava Days i od tej pory nie przestają mówić o tym, jak to w Ostrawie jest wspaniale i koniecznie trzeba tam znów pojechać. Ugh, w porządku, pojadę! Pojechałem.

Ostrava Days to specyficzny festiwal, bowiem połączony jest z letnim instytutem – programem rezydencyjnym, w ramach którego młodzi wykonawcy i kompozytorzy mogą uczestniczyć w wykładach i kursach, brać udział w pracach festiwalowych zespołów czy zaprezentować swoje utwory w ramach festiwalu. Nad wszystkim czuwa Petr Kotík, działający w Ostrawie i Nowym Jorku kompozytor i dyrygent, założyciel i dyrektor artystyczny festiwalu. Program festiwalu jest zatem mieszanką dzieł debiutantów i klasyków awangardy z dodatkiem paru gorących nazwisk. Silny jest tu akcent czeski w tym dzieła dyrektora, ale też nie mniej ważny – kontekst amerykański.

Sama Ostrawa, trzecie największe miasto Czech, jest typowym miastem przemysłowym, którego dynamiczny rozwój przypadł na wiek XIX i XX. Dominuje tu architektura przemysłowa i wielkie zakłady metalurgiczne. W latach dziewięćdziesiątych, podobnie jak w Polsce, wiele zakładów przechodziło głęboki kryzys, lecz dzięki działalności biznesmena i milionera Jana Světlíka, który odkupił je od państwa, większość z nich do dziś funkcjonuje. Nieczynne wnętrza, jak dawny kompleks kopalniany Hlubina czy dawna elektrownia Karolina, zostały zrewitalizowane i przekształcone w przestrzenie kultury. To właśnie w potrójnej hali Karoliny miał obyć się pierwszy z moich ostrawskich koncertów. Odświeżona hala imponuje już z daleka, niedaleko pręży się gigantyczna galeria handlowa i centrum rozrywki, wokół powstają nowe budynki mieszkalne – nie ma się wątpliwości, że tu powstaje nowe centrum miasta.

Program koncertu nowojorskiego kwartetu Momenta wypadł wyjątkowo spójnie, chyba trochę przez przypadek, bo przecież znalazły się w nim też trzy utwory rezydentów. Aż cztery utwory nawiązywały do istniejącego – w formie cytatu bądź stylizacji – materiału muzycznego. Rzut oka na tytuł utworu Bálinta Laczkó – Rhapsodie of 132 – i już wiadomo, co chodzi: o kwartet op. 132 Beethovena z nieśmiertelnym Heiliger Dankgesang. Choć kompozytor pociął i złożył na nowo Beethovenowski kwartet, z tego kolażu nie wynikło dla mnie nic, co przekroczyłoby źródło zapożyczenia. Inaczej w I <3 Franz Pawła Malinowskiego, gdzie cytat z początku kwartetu Śmierć i dziewczyna Schuberta wyłania się powoli, a gdy jednak zaczynamy się już go domyślać, jego nadejście jest nieuchronne, podobnie jak nieuchronne wydaje się wygaszenie wzbudzonych cytatem emocji. Niby wszystko da się przewidzieć: jeszcze jeden flażolet, trzy uderzenia w krotale, potem dwa, jedno, przeciągnięcie po nich smyczkiem, zadęcie w specjalnie strojone kartonowe tuby, koniec. A jednak wszystko trwało tyle, ile trzeba, a ta konieczność i nieuchronność muzyki była niezwykle wciągająca. Z przyjemnością słuchałem też Evening cream Rebecki Burton. Choć deklarowanego cytatu nie wysłyszałem (być może tak głęboki był stopnień przetworzenia), to w żaden sposób nie odbiło się to na logice utworu. Modalne harmonie ewokują przeszłość w kwartecie Torso Petra Kotíka, z której wyrywają nas powracające wciąż z nową siłą motoryczne przebiegi. Choć – jak sama nazwa wskazuje – nie jest to Gran Torso Lachenmanna, a kompozytor raczej hołduje „starej dyscyplinie”, jakaż w tym utworze jest dyscyplina!

Wcześniej jednak, na rozpoczęcie koncertu, przyszło się zmierzyć z III kwartetem smyczkowym Alexa Minceka i było to ciężkie starcie. Utwór żonglował różnymi typami stereotypowych współczesnych kwartetowych brzmień i faktur, stosował polichromie, nakładał na siebie różne warstwy. Może to tylko kwestia zmęczenia i duchoty panującej w Trojhalí, jednak te wszystkie efekty nie złożyły mi się w spójną całość. A może nie. Nieco orzeźwiły mnie dopiero i odprężyły Major Thirds Petra Bakli, składające się z – niespodzianka – wielkich tercji, przesuwanych półtonowo w jakimś niezwykłym time stretch. Ciekawym preludium do utworu Bakli okazało się być Meditación from dos Bosquejos Juliána Carrillo ze strukturami akordowymi również przesuwanymi półtonowo w dość zaskakujący sposób jak na utwór z 1927 r.

Do klasyki awangardy w całości nawiązał kolejny koncert „Radykalna przeszłość”, który odbył się w zupełnie nieradykalnym, konserwatywnym i mieszczańskim wnętrzu teatru im. Antonína Dvořaka. Chyba ze względu na transmisję radiową koncert był prowadzony. Przy eleganckim stoliku zasiadł Petr Kotík przepytywany przez dziennikarkę, którą w myślach zacząłem nazywać „czeską Agatą Kwiecińską”. Scenariusza interakcji tych dwojga, nie napisałyby nawet Bogusław Schaeffer. Dziennikarka bezpardonowo skracała długie wywody Kotíka i poprawiała mu mikrofon, a dyrektor festiwalu rewanżował się żartując ze swojej rozmówczyni i przewracając jej notatki. A gdy dodać jeszcze do tego energiczne gesty zapraszające na scenę artystów – cóż to był za performance!

Nie była to jednak jedyna atrakcja koncertu, który w inteligentny sposób zestawiał czeską i amerykańską awangardę. Największym objawieniem było wykonanie Two Pages Philipa Glassa z 1968 r. Nigdy nie byłem wielkim fanem minimalizmu, ale w wykonaniu na żywo ta twórczość zyskuje niezwykłą moc. Oglądanie jak muzycy zupełnie przeciwintuicyjnie nie interpretują muzyki, tylko grają w kółko, mechanicznie, bezemocjonalnie jest porażające, a każda najdrobniejsza nawet zmiana w przebiegu muzycznym rzeczywiście brzmi jak uderzenie dzwonu. Prawdziwą ciekawostką był African cycle Jana Rychlíka z 1961 r. dochodzący do minimalizmu od… neoklasycyzmu! Zaczyna się od zapętlonej frazy jakby żywcem wyjętej z Pulcinelli Strawińskiego, choć z dyskretną czeską nutą ścieżki dźwiękowej do Krecika. Na to jednak kompozytor nałożył kolejne pętle o różnej długości, które fascynująco się mijały i stopniowo zacierały ów rdzeń utworu, aż do jego całkowitego wygaszenia. Proszę państwa – Czesi wymyślili minimalizm!

Przypomniane Music for 3 Petra Kotíka niegdyś wywołało skandal na „Warszawskiej Jesieni”, gdy przewodniczący delegacji Czechosłowackiego Związku Kompozytorów zaczął szarpać się z wykonującym utwór wiolonczelistą, gdy ten schodził ze sceny (widocznie ów „bez żadnej zgody” grał sonorystycznie na swoim instrumencie). Dziś nie brzmi szokująco, ale niezmiennie świeżo. Sonorystyka wcale się nie zestarzała, wręcz przeciwnie – dziś po doświadczeniach glitchu i plądrofonii brzmi aktualnie jak nigdy. Olympia Rudolfa Komorousa wykonana przez dwóch starszych panów: Christophera Butterfielda i Owena Underhilla – uczniów sędziwego kompozytora – bawiła przede wszystkim ze względu na zastosowane instrumentarium, w tym melodykę i ministranckie dzwonki, jednak tym razem nie mogłem się odpędzić od myśli, że utwór się – hm, no cóż – zestarzał. Miły kontekst dla obu utworów stanowiły amerykańskie klasyki Central: Park in the dark Charlesa Ivesa oraz Structures Mortona Feldmana. Ciekawostką był też wykonany na zakończenie koncertu koncert fortepianowy Johna Cage’a. Ponieważ materiał utworu jest właściwie dowolny, dlaczego by nie wykorzystać innych utworów kompozytora? Z tego względu jednocześnie – oprócz koncertu – brzmiały także Winter Music oraz Atlas Eclipticalis. Cage pewnie byłby dumny.

Po koncercie czekał mnie już tylko spacer na miejsce noclegu przez zakłady metalurgiczne na Witkowicach, które w pogrążonym w mroku i ciszy mieście sprawiały oszołamiające, choć nieco surrealistycznie wrażenie, aż onieśmielając swoim majestatem. Pobyt w Ostrawie zapowiada się interesująco…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *