Refleksje z „Warszawskiej Jesieni”

Jest coś w festiwalach muzyki współczesnej, co pobudza mnie do myślenia. Kilkudniowe obcowanie z muzyczną nowoczesnością i najrozmaitszymi, nieraz oryginalnymi i zaskakującymi, kompozytorskimi koncepcjami sprawia, że sam zaczynam roić fantastyczne wizje nierealnych utworów. Nie tylko zresztą ja – w tym miejscu należą się podziękowania dla Marcina B. za ideę utworu na Rudiego Schubertha i dwa śpiewające fortepiany. Jednak – na szczęście! – festiwalowe rozważania schodzą również na głębszy poziom: refleksji nad kondycją muzyki współczesnej w Polsce i w ogóle, a obcowanie ze sztuką krytyczną nakłania również do rozmyślań nad problemami społecznymi.

Pierwsza myśl dotycząca ostatniej „Warszawskiej Jesieni” pojawiła się jednak jeszcze na długo przed pierwszym koncertem, gdy tylko ogłoszono program. La Monte Young, Simon Steen-Andersen, Johannes Kreidler, Stefan Prins i legenda noise’u Merzbow – taki zestaw jeszcze niedawno wydawał się być niemożliwy na festiwalu. Dwa lata temu w rozmowie dyrektor festiwalu, Tadeusz Wielecki, przywoływał postać Steen-Andersena, ilustrując różnice między WJ a festiwalami niemieckimi. Pamiętam też dyskusję poświęconą socjologii muzyki współczesnej na festiwalu Musica Polonica Nova, podczas której Michał Libera zarzucał Jerzemu Kornowiczowi ignorowanie całego nurtu muzyki alternatywnej i improwizowanej, a Agnieszka Grzybowska pytała, dlaczego na festiwalu nie gra się Steen-Andersena, Prinsa i Kreidlera. Pierwszy z tych kompozytorów pojawił się na Jesieni już w zeszłym roku, teraz dołączyli do niego pozostali dwaj. Widzę w tych zmianach sporą zasługę krytyki festiwalu płynącej ze strony środowiska „Glissanda”, jeden z tych rzadkich przypadków, gdy krytyka realnie wpływa na obraz życia muzycznego w Polsce. Gratulacje dla całej ekipy!

Muzyka, która pojawiła się na festiwalu niewątpliwie stanowi znak naszych czasów. Można dostrzec cały szereg twórców, których twórczość czerpie z techniki samplingu, myślenia w muzyce komponowanej rozwiązaniami typowymi dla programów muzycznych. Jest to muzyka epoki youtube’a, gdzie powszechna dostępność najrozmaitszej twórczości muzycznej pozwala swobodnie mieszać wszystko ze wszystkim i przetwarzać według własnego uznania. W nurt ten wpisać można zarówno Steen-Andersena, jak i Prinsa. Z polskich twórców przychodzą na myśl przedstawiciele najmłodszej generacji – Mikołaj Laskowski, Piotr Peszat czy Jacek Sotomski.

Festiwalowe koncerty pokazały, nurt ten nie ma (jak raczej żaden nurt mieć nie może) monopolu na arcydzieła. Obok błyskotliwego i dosyć dowcipnego Double Up Steen-Andersena, udanego połączenia soundscape’u i muzycznego kolażu z orkiestrą symfoniczną oraz frapującego glitchowego Fremdkörper #3 (mit Michael Jackson) Prinsa, mogliśmy usłyszeć słabe 20 Pianos, cyrkową żonglerkę samplami dwudziestu różnych instrumentów czy Mach Sieben Michaela Beila, gdzie palindromiczny utwór wykonywany jest przez pianistkę przy towarzyszącej jej emisji rejestracji jej nagrania, prezentowanej od tyłu. Pomysły żywo zaczerpnięte z youtube’a, gdzie też możemy posłuchać utworów zakomponowanych z różnych sampli (np. dźwięków komunikatów systemu Windows) czy artystów śpiewających znane piosenki od tyłu. Podobne pomysły brzmią świeżo i sprawdzają się w formie kilkuminutowych filmików, jednak nie są w stanie udźwignąć większego utworu, dostarczając niepotrzebnej trudności wykonawcom i znużenia słuchaczom. Wykonane na tym samym koncercie trzy Studies for String Instrument Steen-Andersena zabrzmiały świetnie nie tylko dlatego, że najbardziej pomysłowy sposób wykorzystywały zdobycze technologiczne, ale również dlatego, że były krótkie i nie eksploatowały nadmiernie prostych w gruncie rzeczy pomysłów kompozytora. A obraz wiolonczelistki zrzutowany w Study #3 na odwrotnie trzymaną wiolonczelę, w taki sposób, że twarz pojawiła się na pudle rezonansowym był przedziwnie poetycki.

Choć nie boję nazwać się tego nurtu muzyką przyszłości, to druga część koncertu finałowego uświadomiła mnie, że moje preferencje leżą jednak po stronie muzyki przeszłości. Fischer King Rolfa Wallina był w sumie dość tradycyjnym koncertem na trąbkę o wyraźnej trzyczęściowej budowie szybka-wolna-szybka. Jednak ile w tej muzyce się działo – znakiem rozpoznawczym kompozytora są gęste rozmigotane faktury, rezultat nałożenia na siebie różnych planów, których śledzenie jest fascynującym zajęciem. A przy tym całość podporządkowana jest narracji dramatycznej. Wspaniałe było stopniowe nabudowywanie napięcia w wirtuozowskim finale, które jednak nie znalazło swojej kulminacji, zostało nagle ucięte, a cały utwór uleciał gdzieś w górnym rejestrze trąbki. Poprzedzający ten utwór Double Up Steen-Andersena był kompozycją niewątpliwie z najwyższej półki, ale nieporównywalnie mniej mnie poruszający. Cóż, nie pierwszy raz twierdzę, że zostałem akademikiem, jeszcze przed trzydziestką…

Jednak kwestia zestawiania nowych utworów z muzyczną tradycją XX wieku jest problemem stale powracającym w festiwalowym programie. Klasyczne dzieła stanowią wprawdzie punkt odniesienia dla pozostałych utworów, zawieszają poprzeczkę, nieraz boleśnie wysoko. Bo czy Pteropetros Pawła Hendricha może przyćmić „Hay que caminar” songando Luigiego Nono, a L’Atelier de sensorité Szymona Stanisława Strzelca wygrać pojedynek z Anahit Giacinto Scelsiego? Na tak głupio postawione pytanie, mądrej odpowiedzi rzecz jasna nie ma. Na pewno jednak trudniej jest się przebić ze swoim głosem w tak wyśmienitym towarzystwie. Pod tym względem lepiej wypadł utwór Hendricha, pełen przestrzeni (w czym pomogło też ustawienie muzyków na scenie) i powietrza, płynnie ewoluujący od rzadkich, niemal punktualistycznych faktur do coraz gęstszych struktur i od dwunastodźwiękowej harmoniki w stronę stopniowo wyłaniającego się spektrum dźwięku F1. Ale i kompozycja Strzelca czerpiąca z ducha Lachenmanna, w której skandowane przez solistkę głoski i sylaby znajdują swoje echo w towarzyszącym jej zespole. Kolejne dodawane motywy jedynie zagęszczają strukturę utworu, w nieprzerwanym procesie budowania kulminacji. No i to „pykanie” folii bąbelkowej przez muzyków. Cóż to musi być za przyjemność grania!

Z zupełnie innym zestawieniem musiała zmierzyć się Jagoda Szmytka, bowiem premiera jej transmedialnego LOST PLAY w studio ATM musiała konkurować z odbywającym się piętro niżej nagrywaniem kolejnego odcinka Tańca z gwiazdami. W tym kontekście zrozumiała jest formuła „talent show”, którą przyjął jej utwór. Kampowa stylistyka, wiele udanych gagów, znakomite „rozstrojone” i zdekomponowane covery ikonicznych piosenek (m.in. I want to break free Queen, All by myself Celine Dion czy Das Model Kraftwerku) setnie bawiły widzów. Pod tą szaloną zabawą nieustannie kryła się krytyka spauperyzowanej kultury medialnej oraz tzw. pokolenia millenialsów. Taka humorystyczna formuła wypadła świeżo, bowiem w formach muzyczno-dramatycznych zdecydowanie częściej ostatnio atakowani jesteśmy tragedią niż komedią. Wydaje się jednak, że po początkowym powiewie oryginalności coś się w utworze zacięło, struktura narracji była zbyt powtarzalna, a dekonstrukcja całego show zbyt powierzchowna, by całość dobrze zagrała formalnie. Zupełnie niepotrzebne moim zdaniem było dosadne wyłożenie przez kompozytorkę przesłania utworu. Nie lubię, gdy się obraża moją inteligencję sądząc, że nie jestem w stanie domyślić się zawartej w utworze metafory. Na marginesie nie wiem też, czy narzekanie na brak stałego miejsca zamieszkania i konieczność posługiwania się mieszanką kilku języków przez kompozytorkę, która regularnie ma zamówienia i wykonania swoich utworów, a przy ich tworzeniu raczej (co mogliśmy zaobserwować na prezentowanych filmach) dobrze się bawi, nie jest tworzeniem first world problems

Ostatnia refleksja dotyczy przyszłości festiwalu w kontekście rozpisanego konkursu na dyrektora Warszawskiej Jesieni 2017. Z jednej strony pociągająca wydaje się być wizja festiwalu kuratorskiego, którego każda kolejna edycja byłaby programowana przez inną osobę, pokazując różne indywidualne spojrzenia na nową muzykę. Z drugiej strony jednak warto pamiętać o prawie sześćdziesięcioletniej tradycji festiwalu i jego szczególnej historycznej roli. Patrząc z perspektywy tegorocznej Jesieni myślę, że można na przyszłość festiwalu spoglądać z nadzieją…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *