Na Wrocław zupełnie oczekiwanie spadł rok 2016, a historyczna stolica Śląska stała się Europejską Stolicą Kultury. Co oznacza to w praktyce? Że będzie sporo zamieszania, sporo wątpliwych artystycznie projektów, wiele wydarzeń wrzuconych hurtem do worka z logo ESK. Wydarzeń, które odbyły by się i tak, ale teraz będą nabijać statystyki (ponad 200 wydarzeń w weekend otwarcia, itd.). W tym zalewie kultury czeka nas oczywiście też sporo interesujących projektów, które być może dzięki promocji w ramach ESK będą miały szansę dotrzeć do szerszej publiczności. Instytucje kultury mogą zaś liczyć na dodatkowe fundusze, pozwalające im np. na zapraszanie najlepszych artystów.
Jednym z beneficjentów i obecnie jedną z kulturowych lokomotyw miasta jest Narodowe Forum Muzyki. Na inaugurację programu w ramach ESK zaproszono Hélène Grimaud wraz z Kammerorchester Basel. Bardzo sprytnie ułożony program składał się z dwóch koncertów d-moll: Mozarta KV 466 i Bacha BWV 1052 oraz dwóch pereł neoklasycyzmu: Dumbarton Oaks Concerto Strawińskiego oraz symfonii „klasycznej” Prokofiewa. Trochę szkoda, że koncert odbył się w środku tygodnia, w środę 13.01, ale – nie czas na narzekania.
A może właśnie trzeba trochę ponarzekać? Cały koncert nie mogłem się pozbyć wrażenia, że solistka gra trochę rutynowo, beznamiętnie i mechanicznie. Oczywiście, było parę wspaniałych momentów, jak choćby kadencja w pierwszej części koncertu Mozarta, czy błyskotliwy finał tego samego koncertu. Niestety, były to tylko momenty. Szczególnie w koncercie Bacha, jakże afektywnym, zabrakło mi więcej emocji. Żeby chociaż porywała ta bezwzględna motoryka bachowskich figuracji! Tymczasem nieraz w grze pianistki brakowało precyzji, a rozpędzony ekspres wirtuozowskich koncertów hamował, a nawet wykolejał się.
Nie rozpaliła mnie także orkiestra, choć przecież i im nie można odmówić wielkiej klasy. Zachwyciło mnie otwarcie drugiej części koncertu Bacha, to wspaniałe zgranie muzyków, dzięki któremu można było mieć wrażenie, że to nie grupa instrumentalistów, a jeden wielki smyczek gra na jakimś monstrualnym wielostrunowym instrumencie. Podobnie jednak, jak w przypadku solistki, sporadyczne momenty wybitnie ginęły w morzu poprawności. Całość w moim odczuciu brzmiała też nieco za ciężko. Choć jak mogę staram się nie wprowadzać dyktatury stylowego wykonawstwa muzyki dawnej, nie mogłem odpędzić się od myśli, że wolałbym koncert Bacha usłyszeć na klawesynie i z zespołem historycznych instrumentów.
Opisując po raz pierwszy tu na blogu koncert w Narodowym Forum Muzyki powinienem powiedzieć także nieco więcej o samej sali, szczególnie że odniosłem wrażenie, że akustyka znacznie wpłynęła na mój odbiór. Choć z zewnątrz bryła wydaje się zbyt masywna i ciężka, pomijając jedynie oszklone wejście od strony placu Wolności, w środku budynek prezentuje się naprawdę znakomicie. Fale schodów rozbijają się o czarny masyw sali koncertowej, czarno-czerwone wnętrze płonie tajemniczym ogniem, przytulne kanapy zachęcają do zasiadania, a księgarnia „Meloman”, jakby żywcem przeniesiona z dawnej siedziby przy ul. Piłsudskiego uderza w ton sentymentalny. Uśmiechnąłem się także w dowcipnej toalecie z muszlami w kształcie wylotów rur kanalizacyjnych. Jedyną wadą i wąskim gardłem w budynku są szatnie – choć nie brakuje obsługi, to kontuary są zdecydowanie za krótkie, by odbiór płaszczy po koncercie mógł przebiegać sprawnie.
Wracają jednak do akustyki – jest ona nienaturalnie doskonała. I już wyjaśniam, co mam na myśli. Patrząc się na scenę i słuchając koncertu, nieodmiennie towarzyszy mi wrażenie, że coś się nie zgadza. Gdy zamknę oczy słyszę jednak dźwięk o jakości najlepszych nagrań w perfekcyjnym stereo. Na tym polega problem: fale akustyczne, dzięki bardzo nowoczesnemu projektowi sali rozchodzą się w sposób nienaturalny, skutkujący świetnym odbiorem w każdym miejscu sali, jednak wywołującym dysonans poznawczy w zestawieniu z tym, co widzimy – to nie powinno tak brzmieć! Dobra rada – warto zamykać oczy. Jednak znakomita akustyka powoduje, że czasem brzmienie jest zbyt suche, selektywne, zespołowi brakuje „kleju” w postaci choć minimalnego pogłosu. Wreszcie mam wrażenie, że niskie częstotliwości zostały tu sztucznie podbite. W rezultacie symfonia „klasyczna” brzmiała raczej jak fantazja Prokofiewa na temat Beethovena, a nie Haydna czy Mozarta, tutti były zdecydowanie zbyt przeładowane. Dawało to co prawda też dobre efekty, jak wstrząsające forte w pierwszej części koncertu KV 466. Z drugiej strony w takiej akustyce obój nie miał najmniejszych szans zagrać piano (co natychmiast przypomniało mi stary dowcip: jak brzmi obój forte? FA!; A jak brzmi obój piano? f…, f…, f… FA!). Jeszcze bardziej boleśnie dało się odczuć akustykę na bis, gdy pianistka zagrała z orkiestrą drugą część drugiego koncertu fortepianowego Szostakowicza. Gdy waltornista zadął by zagrać piano jeden długi dźwięk, dobarwiający brzmienie smyczków, wyraźnie odcinał się od pozostałych instrumentów. Choć wierzę, że muzyk zadął najdelikatniej, jak potrafił, zamiast miękkiego i ciepłego dobarwienia, mieliśmy irytujący, hałaśliwy dron.
Ogólnie mam wrażenie, że sala NFM jest stworzona do wielkiej romantyki, szczególnie Mahlera, albo do – czerpiącej garściami z estetyki postromantyzmu – muzyki filmowej. Mam więc nadzieję, że pisząc kolejną relację z Wrocławia, w innym repertuarze, będę mógł o tej wspaniałej sali wypowiedzieć się w cieplejszych słowach.