Jeszcze dwa lata temu spoglądałem na Eurowizję z pełną dystansu pogardą, ulegając powszechnemu, stereotypowemu obrazowi konkursu, jako kampowego cyrku, w którym muzyka jest najmniej ważna. Oczywiście, estetyka kampu przez lata dominowała na eurowizyjnej scenie, na której można było zobaczyć całą galerię osobliwości. Dzięki MB odkryłem jednak, że Eurowizja to znacznie więcej: konkurs za którym stoi polityczna idea integracji europejskiej, będący częścią kulturowego kodu środowisk LGBT, w którym do zwycięstwa równie ważne jak piosenka są dobrosąsiedzkie relacje kraju, który reprezentuje. Tak, napisałem, że piosenka jest ważna. Eurowizja pozostaje konkursem piosenki i zwycięzcy ostatnich lat to przede wszystkim dobrzy wykonawcy dobrych piosenek, a dopiero potem cały wizerunek stworzony wokół ich zwycięskiego występu.
Po tym wstępie przejdźmy jednak do omówienia polskiej selekcji, Krajowych Eliminacji, które odbyły się w sobotę 5 marca. Polska przystępowała do nich jako faworyt bukmacherów do wygrania całego konkursu. Skąd tak wysokie typowanie? Miłośników Eurowizji na całym świecie zelektryzowała piosenka „Cool me down” Margaret, a w razie niepowodzenia tej piosenkarki w odwodzie czekała Edyta Górniak, laureatka drugiego miejsca w 1994 r. Ostatecznie polskie eliminacje wygrał Michał Szpak, notowania u bukmacherów poszybowały w dół, a przez Internet przetoczyła się fala oburzenia na Polaków za odrzucenie potencjalnego zwycięzcy i wybranie przeciętnego reprezentanta. Czy słusznie?
Piosenka Margaret została skomponowana przez szwedzkie duo, mające również doświadczenie w pisaniu utworów na Eurowizję. Została stworzona, aby być hitem: słyszana w klubie czy w radio przykuwa uwagę i zachęca do tańca. Żywe tempo i niezwykła energia potwierdzają słowa: „nothing can cool me down”. Jest nowoczesna i kojarzy się z czołówką amerykańskiej muzyki rozrywkowej, możne nawet aż za bardzo. Porównania do Rihanny są nieuniknione. Piosenka jest tak bardzo amerykańska, że w tekście pojawia się nawet amerykański numer alarmowy „911” zamiast europejskiego „112”. Brak stylistycznej niezależności to niewielki, ale jednak problem. Doświadczenie uczy, że na Eurowizji szczypta europopu nigdy nie zaszkodzi.
Piosenka to jednak nie jedyny aspekt występu na Eurowizji, choć bardzo istotny (stąd co roku przyznawana jest osobna nagroda dla najlepszej piosenki). Równie ważne jest wykonanie na żywo oraz aspekt wizualny, ostatecznie konkurs nazywa się Euro-wizja, a nie np. Euro-fonia. Obejrzyjmy zatem występ Margaret na żywo: . Tym razem nie mamy wątpliwości – Rihanna to to nie jest. Mam jednak wrażenie, że polska wokalistka chciałaby śpiewać jak piosenkarka z Barbadosu. To duży błąd: zawsze lepiej śpiewać swoim głosem, szczególnie jeśli się nie umie śpiewać cudzym. Sam początek piosenki wypada fatalnie. Margaret potężnie nosuje, co jest chyba najgorszym błędem emisyjnym. Do tego (a właściwie po części ze względu na złą emisję) jest ciągle pod dźwiękiem. Poza tym ewidentnie ma problem z oddechem. We fragmentach „da-da-da-down” brakuje jej powietrza, które stara się złapać pomiędzy kolejnymi sylabami, co skutkuje przydechem. Gdy zaś pojawia się dużo tekstu, jak np. w 1:17 nie stara się nawet o staranną dykcję, tylko odpuszcza dynamikę starając się zamaskować fakt, że słowa piosenki zamieniają się w bezkształtne blablabla-blablabla-blabla-blabla-blaaaaa. Pod względem wokalnym jest to słabe wykonanie, które nie tylko nie miałoby szans w konkursie głównym, ale mogłoby mieć kłopoty z zakwalifikowaniem się do finału. W zeszłym roku Islandia wystawiła dobrą piosenkę ze słabą, fałszującą i wyjącą wokalistką. Została pogrzebana w półfinale. Z drugiej strony rosyjski duet t.A.T.u w 2003 r. był zupełnie poza tonacją, a zdobył trzecie miejsce. Ale to Rosja, która zawsze wypada co najmniej przyzwoicie. Za Polską nie stoi szereg krajów satelickich, więc naszym jedynym atutem musi być muzyka.
Od strony wizualnej piosenka wypadła nie najgorzej. Początkowa sztuczka z kilkoma osobami stojącymi jedna za drugą jest na Eurowizji dobrze znana, najbardziej ze zwycięskiej piosenki „Running scared”, reprezentującej Azerbejdżan w 2011 r. Tancerki były bez zarzutu, dobrze wpasowywały się w klubowy charakter muzyki. Tym tropem szły również wizualizacje, przypominające oświetlone budynki nocą. Do toposu nocnej zabawy, nawiązała w swojej scenografii Australia w zeszłym roku, jednak tam chodziło o nocną ulicę. Moim zdaniem motyw budynków jest znacznie bezpieczniejszy i nie budzi negatywnych skojarzeń. Niestety, znów najsłabszym ogniwem wizualnej strony występu była sama wokalistka, raczej nieśmiało podrygująca lub wręcz leniwie człapiąca po scenie (1:17!). Wokalista na Eurowizji musi dominować scenę i zarażać swoją energią. Tak było w przypadku zwycięskich występów Loreen w 2012 r. czy Månsa Zemerlowa w zeszłym roku. Margaret nie pokazała żadnej energii ani żadnej charyzmy. Jeżeli nie była w stanie zdominować niewielkiej sceny w studio TVP, tym trudniej oczekiwać, że zrobiłaby to w Sztokholmie.
Michał Szpak pokazał podczas polskich eliminacji, że ma to, czego zabrakło Margaret: dobry głos i sceniczną charyzmę. Jednocześnie z bólem donoszę, że nie ma do zaoferowania nic więcej. W konkursie nie ma żadnych szans. Jeśli Polska awansuje w tym roku do finału, to tylko dlatego, że trafiła do słabszego półfinału, a do tego może liczyć na głosy sąsiadów z Ukrainy i Białorusi oraz polskiej diaspory w Irlandii i Wielkiej Brytanii. Tym, którym teraz rozbudziłem nadzieję chciałbym jednak przypomnieć: ile razy Polacy cieszyli w ostatnim czasie się ze szczęśliwego losowania dla naszych piłkarzy, a ile razy cieszyli się z ich sukcesów na wielkich imprezach? No właśnie.
Piosenka „Colour of your life” brzmi staroświecko, jakby żywcem wyjęta z lat 80. Tekst nie ma większego sensu: What color is your life? Tylko jeden kolor? Przecież wiadomo, ze Eurowizja jest tęczowa! Nie rozpędzałbym się jednak tutaj, pamiętajmy bowiem, że bezsensowny tekst nie przeszkodził Edycie Górniak w zdobyciu drugiego miejsca w 1994 r. Wokaliza who-o-o-o brzmi okrutnie banalnie. Największą jednak wadą piosenki jest to, że jest nudna. Tempo jest wolne i jedyne do czego się nadaje, to leniwe machanie świecącym smartfonem (w latach 80. chociaż można było machać zapalniczkami). Instrumentacja jest uboga, kwartet smyczkowy, fortepian, później dochodzi perkusja. Piosenka jest wtórna i w ogóle się nie rozwija, stanowiąc dziecinnie proste następstwo zwrotek i refrenu. Pojawia się w niej zdecydowanie za mało wariantów. W refrenie dopiero przy czwartym powtórzeniu Michał wchodzi w inny rejestr i dynamikę. To już zdecydowanie za późno. Eurowizyjna publiczność kocha szybkie, dynamiczne piosenki, królujące na parkietach, bądź silne poruszające ballady w stylu piosenek z filmów o Jamesie Bondzie. Nie pogardzi też odrobiną nowoczesnego, elektronicznego brzmienia, a także szczyptą folkloru. Piosenka Michała Szpaka nie ma do zaoferowania nic z tych rzeczy.
Jeśli chodzi o warstwę wizualną: Michał ubrał się w czerwoną, długą marynarkę i czarne spodnie z lampasem. Zaraz, zaraz… kogoś mi to przypomina. Choć tym razem raczej z lat 90. W tle wizualizacje przedstawiające… spadające meteoryty? Dlaczego?! Na scenie wokaliście towarzyszy kwartet smyczkowy oraz fortepian. Można powiedzieć: ascetycznie. Można powiedzieć: skromnie. Można powiedzieć: minimalistycznie. Można też powiedzieć: biednie. Może warto w Sztokholmie zrezygnować z instrumentów, szczególnie, że regulamin Eurowizji zabrania gry na instrumentach i cała muzyka pochodzi z nagranej wcześniej ścieżki dźwiękowej? Może sprzedać polską piosenkę jako one-man show, albo dodać chórki i ztuningować słabą piosenkę? To, co widzieliśmy 5 marca, zupełnie nie wystarczy.
Na niekorzyść Michała działa też fakt, że po zeszłorocznym sukcesie Månsa Zemerlöwa, w tym roku występuje więcej solowych wokalistów: dwunastu wobec ośmiu w roku ubiegłym. A jeszcze nie znamy wszystkich wykonawców. Na ich tle może po prostu wypaść blado, wtopić się w tłum. Porównajmy polską propozycję z piosenką „Play” Jüri Pootsmanna, wyłonioną podczas estońskich eliminacji tego samego dnia, 5 marca. Mamy tu również artystę dysponującego dobrym głosem, sprawdzającego się w wykonaniu na żywo. Piosenka także nawiązuje, choć tylko nawiązuje, do wcześniejszej dekady: w tym przypadku raczej lat 50. Czy 60. Nawet instrumentalny wstęp napisany został na ten sam skład – kwartet smyczkowy i fortepian. Jednocześnie estońska piosenka oferuje znacznie więcej: po lirycznej zwrotce pojawia się rytmiczny refren zapraszający jeśli nie do tańca, to chociaż do rytmicznego podrygiwania. Przy powtórzeniu zwrotki dodane zostają chórki, które dynamizują rozwój piosenki. Instrumentacja także stale się rozwija: dochodzi perkusja, gitara, wreszcie sekcja dęta. W zakończeniu solista wchodzi w forte, i wariantuje swoją partię. Nie jest to bynajmniej idealna piosenka, jednak na trzy minuty wciąga i utrzymuje uwagę. Bez problemów zakwalifikuje się do finału gdzie będzie walczyć o pozostanie po lewej stronie tablicy z wynikami. Od strony wizualnej też wszystko idealnie się komponuje: elegancki garnitur wpasowuje się w charakter retro, a wizualizacje i światło skupiają się na wokaliście, sprzedając jego występ, jako silny one-man show.
Czy z tego impasu pomiędzy słabą wykonawczynią z dobrą piosenką, a dobrym wykonawcą ze słabą piosenką można było wyjść lepiej. Owszem, wybierając dobrą wokalistkę z dobrą piosenką. Wadą „Grateful” Edyty Górniak było to, że nieco zbyt wolno się rozwijała, nie przykuwając uwagi od samego początku. Ale, gdy już się rozwinęła! To była typowa „power ballad” porażająca siłą wykonania. Głos Górniak od lat nie schodzi poniżej przyzwoitego poziomu, a podczas krajowych eliminacji wokalistka pokazała wszystkie jego atuty. Dodając do tego świetną prezencję, sceniczną charyzmę, doświadczenie z uczestnictwa w konkursie i pewną grupę zagorzałych międzynarodowych fanów, którzy uważają, że Irlandia wygrała niesłusznie w 1994 r. – finał mielibyśmy pewny, a nawet moglibyśmy walczyć o czołową dziesiątkę. Tak się jednak nie stanie, na sukces poczekamy co najmniej kolejny rok, w międzyczasie nucąc: „nic się nie stało”.