Z tygodnika lektury, odc. 1

Zygmunt Mycielski jest duchowym patronem niby-tygodnika, jednak do spuścizny wielkiego (zwłaszcza osobowością) kompozytora i krytyka (koniecznie w tej kolejności!) silnie nawiązuje „Ruch Muzyczny”, którego redaktorem naczelnym był Mycielski w latach 1960-1968. Z tego względu w ostatnim czasie „Ruch” chętnie publikuje fragmenty obszernej korespondencji, którą Mycielski prowadził. Po Andrzeju Panufniku, Andrzeju Czajkowskim, Stefanie Kisielewskim i Annie Iwaszkiewiczowej w marcowym numerze pojawia się wybór listów Witolda Małcużyńskiego do Mycielskiego. Co w nich znajdziemy? Niewiele, ot trochę kroniki towarzyskiej. Szkoda, że nie znamy (a może warto poszukać) drugiej strony korespondencji, Małcużyński wielokrotnie podkreśla, że jest bezradny wobec literackiego talentu Mycielskiego: „Piszesz tak wspaniale i inteligentnie, że ile razy biorę pióro, żeby Ci odpisać, czuję się bezradny, a właściwie głupi”. Przejmujący jest obraz Małcużyńskiego-emigranta, spragnionego wieści z Polski czy choć polskiej prasy do poczytania, gdyż jak pisał: „Polska – to zupełnie nieprawdopodobny kraj, jakiś surrealistyczny, a właściwie zwariowany – ale jednak najbardziej swój.

Wróćmy zatem do naszego surrealistycznego i zwariowanego kraju i spójrzmy na jego kulturę muzyczną. Trawi nas festiwalizacja – bije na alarm „Ruch” w temacie numeru, pardon, w dziale „punkt”. Surrealizm osiąga swoje apogeum w wywiadzie z Robertem Piaskowskim z Krakowskiego Biura Festiwalowego, gdzie prowadzący rozmowę Tomasz Handzlik i jego rozmówca wyciągają dokładnie odwrotne wnioski z raportu „Krakowska kultura – stan obecny i perspektywy rozwoju”. Piaskowski jest menadżerem kultury, co szanuję, jednak do swojej działalności usiłuje dorobić ideologię, czego nie znoszę. „Dziś myślimy o festiwalach jak o tankowcach” – co to właściwie ma znaczyć? Przeciwieństwem rozmowy z Piaskowskim jest wywiad z Ewą Bogusz-Moore z Instytutu Adama Mickiewicza – zwięzły, konkretny i szczery. „Zawsze należy jednak myśleć o tym, czy dzięki konkretnemu festiwalowi zaistniejemy potem, gdy on już się skończy”. Jak już powiedziałem – szanuję.

Festiwalizacja stała się również tematem rozmowy z Elżbietą Penderecką z okazji dwudziestej edycji Wielkanocnego Festiwalu Ludwiga van Beethovena. I tu przeniknęła logika rynkowa, gdy Tomasz Cyz pyta, czy „pole zysków jest więc większe niż pole strat”? Zyskiem raczej nie jest lektura wywiadu, pełnego sugerowanych w pytaniach odpowiedzi i czołobitności, osiągającej apogeum w pytaniu „Łatwiej jest być w tym miejscu, w którym Pani jest, mając za partnera człowieka, który zawsze przekraczał granice – muzyki, twórczości, zdolności? Czy jego obecność dodaje odwagi i siły?”. Mając za partnera człowieka przekraczającego granice na pewno łatwiej być za granicą. Ale wydaje mi się, że wywiad był jednak przeprowadzony w Polsce.

Umieszczając wspomnianą rozmowę w „polu strat” przejdźmy do „pola zysków”. Na pewno znajdziemy w nim artykuł Krzysztofa Moraczewskiego, starającego się nie oceniać zjawiska, a jedynie (i aż!) je zrozumieć. Ważnym wnioskiem płynącym z lektury jest osąd, że rynkowa logika organizatorów festiwalu nie musi determinować celu słuchaczy, który może być czysto duchowy. Festiwal może być i przedsięwzięciem gospodarczym, i świętem sztuki,. Uff… jednak ucieczka przed niewidzialną ręką rynku jest możliwa! Dalej też czytamy: „wielka sztuka rodzi się z najdziwniejszych układów społecznych” – a zatem komercjalizacja nie musi oznaczać braku jakości. Niebezpieczeństwo, które kulturoznawca dostrzega w zjawisku festiwalizacji, stanowi nieciągła i punktowa pamięć historyczna. Ale czy alternatywa dla festiwali, działalność stałych instytucji kultury, daje nam pełny i ciągły obraz muzycznej przeszłości? Chciałbym zobaczyć sezon filharmonii, który otwiera np. Messa de Nostre Dame Guillaume’a de Machaut, a kończy prawykonanie utworu kompozytora z generacji ’80 czy nawet ’90. Byłby to ciekawy eksperyment, ale jednak eksperyment. Problem selektywnego i ahistorycznego słuchania wydaje się być znacznie starszy i występuje np. w radio. Brak znajomości historycznego zakorzenienia i kontekstu utworów, łatwo można przezwyciężyć dzięki coraz łatwiejszemu dostępowi do wiedzy. Autor zresztą rozwój edukacji muzycznej, pod czym podpisuję się obiema rękami.

Z rzeczy, pod którymi podpisuję się obiema rękami są również ciepłe słowa Grzegorza Dąbrowskiego o programie festiwalu „Łańcuch XIII”, przygotowanym przez Marcina Krajewskiego – „zaskakuje wyborem nieoczywistych, bardzo rzadko wykonywanych lub nigdy wcześniej niewykonywanych kompozycji, które są dopełniane kontekstem, a nie traktowane jedynie, jako ciekawostka”. Byłem, słyszałem, potwierdzam. Nie słyszałem za to płyty z nagraniami Andrzeja Czajkowskiego z konkursu chopinowskiego z 1955 r., ale Dariusz Marciniszyn tak zajmująco pisze o tej płycie, że nie mogę się doczekać, aż wpadnie w moje ręce: „Nie ma w tej interpretacji dwóch fraz, które brzmiałyby identycznie. Pianista nieco inaczej traktuje zasadniczą część A oraz późniejszy powrót głównego tematu utworu. Wykonanie jest niestandardowe również za sprawą zaproponowanej pedalizacji, która nadaje „Scherzu” nieco impresjonistycznych barw”. Równie entuzjastycznie wypowiada się Krzysztof Bilica o książce „Mit wieszcza” Agnieszki Topolskiej. Konstruktywistyczne podejście autorki czyni jej pracę prawdopodobnie najbardziej świadomą metodologicznie pracę z zakresu historii muzyki w Polsce w ostatnich latach.

Małcużyński pisał do Mycielskiego: „pół litra wypijemy z godnością i spokojem”, a ja się zastanawiam, jak często jeszcze praktykujemy ten rytuał? Może czasami warto z godnością i spokojem wznieść toast za te wielkie postaci i wielką kulturę, którą reprezentowali, ale także za równie interesującą przyszłość, na którą daje mi nadzieję przedostatni paragraf.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *