Tak jak pierwszego dnia festiwalu mogliśmy usłyszeć utwór (współtwór?) konsultanta programowego, Pawła Hendricha, tak drugi dzień otworzył koncert Orkiestry Muzyki Nowej prowadzonej przez dyrektora artystycznego festiwalu, Szymona Bywalca. Dyrektor zaproponował słuchaczom najpierw solidną porcję „czucia i wiary” pod postacią „nowego romantyka” Aleksandra Lasonia i jego ucznia, Przemysława Szczotki. Lasoń w Laetatus sum – Gorczycki in memoriam przypomniał, jak wartościowa może być to muzyka: stojące harmonie były kontrapunktowane przez glissanda smyczków, a całość zatopiona w potężnym pogłosie. I nagle znaleźliśmy się gdzieś poza czasem, w piątym wymiarze, gdzie na trzy wieki dzielące Gorczyckiego i Lasonia możemy spojrzeć jak na czasoprzestrzenną bryłę.
Utwór Lasonia nieco psuła neoklasyczna dygresja, wpleciona w środek utworu. Gdy jednak idzie o dygresje uczeń przerósł mistrza. Przemysław Szczotka niewątpliwie otrzymał na studiach dobry warsztat i jest w stanie poprawnie skomponować większość ze stereotypowych faktur, które znamy z festiwali muzyki współczesnej. Mieliśmy zatem ogadywanie dźwięku centralnego, chromatyczne zagęszczenia i glissandowe rozrzedzenia. Pizzicatowy punktualizm i „zakomponowany chaos” (taki aleatoryzm kontrolowany, tylko że na 4/4). Jedna faktura następowała po drugiej bez żadnych napięć dramatycznych, a ja miałem wrażenie, jakbym przeglądał katalog tkanin: „o, tu jaka ciekawa faktura. Sprawdźmy następną. Nie, ta już nie jest tak przyjemna w dotyku. A może ta? Nieco szorstka. A tamta? Bardzo delikatna a jednak niebanalna”. Zdecydowanie bardziej brzmiało to jak probierz rzemiosła, niż jak dzieło artystyczne. Utwór był męcząco rozwlekły i przegadany. Kompozytor materiałem „Metamorphosis” mógłby spokojnie obdzielić siedem innych utworów.
„a 6 [+1]” Andrzeja Kwiecińskiego stało na przeciwnym biegunie. Aforystyczny drobiazg wdzięczył się kalejdoskopowymi układami paru szmerowych motywów. Kolejne konstelacje następowały po sobie w szybkim tempie, prowadząc zdawkową, „sms-ową” narrację. Zanim wielokrotnie powtarzany wciąż w nowych kombinacjach materiał zdążył się znudzić, utwór nagle urwał się budząc uśmiech słuchaczy.
Wreszcie koncert zamknął utwór „… play them back…” Sławomira Wojciechowskiego kompozytora-rezydenta festiwalu. Podobno wzbudził duże kontrowersje na festiwalu prawykonań w zeszłym roku. Jeśli to prawda, nie rozumiem katowickiej publiczności (ale z drugiej strony może też nie rozumiem katowickich kompozytorów, do których przecież zalicza się Szczotka). Znając inne utwory Wojciechowskiego, np. „Fingertrips” byłem zaskoczony, jak bardzo tradycyjnym językiem dźwiękowym pisany jest „… play them back…”. W zasadzie kompozytor posługuje się tu prostymi motywami, m.in. kwintowymi pasażami w smyczkach. Istotą utworu nie jest jednak sam materiał, co jego interakcje z partią elektroniki, wzajemne iluzyjne przenikanie się, tak, że nie do końca możemy powiedzieć, gdzie kończą się instrumenty akustyczne, a gdzie zaczyna partia elektroniczna. Elektronika została tu potraktowana jako kolejny z instrumentów, nie jako ich „obcy”, nie w opozycji, jak dzieje się to w większości współczesnych utworów. Kompozytor znosi tu podział Technologia/Natura. Oswoiliśmy elektronikę i zaprosiliśmy ją do swoich domów, towarzyszy nam w najbardziej intymnych momentach życia. Czas, by stała się równorzędnym towarzyszem także w sztuce.
Tym, zasygnalizowanym przez Wojciechowskiego, tropem miał pójść kolejny koncert fińskiego defunensemble. Zespół zajmuje się muzyką elektroakustyczną, interesuje się także wykorzystaniem najnowszych technologii. Ściśle współpracuje z kompozytorami, przy tworzeniu utworów elektroakustycznych i multimedialnych. W ramach współpracy zainicjowanej przez Instytut Adama Mickiewicza mieliśmy usłyszeć dzieła czterech polskich kompozytorów, powstałych specjalnie dla zespołu. Ostatecznie usłyszeliśmy utworów pięć, jednak tylko trzy nowe.
W ostatniej chwili w programie pojawił się „Prism” Jakuba Sarwasa i chyba nigdy nie dowiem się dlaczego. Elektronika brzmiała bardzo anachronicznie, w całości oparta na syntetycznych brzmieniach. Interakcje pomiędzy klarnetem solo a partią elektroniki były minimalne i przez większość czasu miałem wrażenie, że słucham dwóch niezależnych utworów, które ktoś przez przypadek odtworzył w tym samym czasie. Tylko dzięki pełnej zaangażowania interpretacji Mikko Raasakky utworu dało się słuchać.
Znacznie lepiej brzmiała „Nicolette” Rafała Zapały, utwór już nienowy (z 2010 r.), jednak wciąż brzmiący świeżo. Delikatne brzmienia, pobrzmiewająca niekiedy skala pentatoniczna i elektronika oparta na naturalnych próbkach budziły skojarzenia z ekologią dźwiękową i dawną profesorką Zapały, Lidią Zielińską. W utworze dominuje heterofonia, jednak dzięki minimalnym przesunięciom rytmicznym lub intonacyjnym pojawiają się gustowne rozwarstwienia. Utwór został znakomicie wykonany przez liderkę zespołu Hannę Kinnunen, która słusznie zebrała duże owacje.
„Scyntylacja” Przemysława Schellera pełną garścią czerpała z minimalizmu spod znaku Steve’a Reicha. Motoryczny motyw urozmaicony rytmicznie przez zastosowanie „phase shifting” dobrawiony był długimi dźwiękami i przerywany przez statyczne interludia. Z nich stopniowo utkała się druga część utworu, fantazmat pływających harmonii i delikatnych smug dźwiękowych, tak samo bezczasowy, jak rytmiczna była część pierwsza. Paradoksalnie do bardzo podobnych wniosków konstrukcyjnych doszedł Paul Preusser, w którego „Untitled” również mamy stałe minimalistycze ostinato, przerywane przez różnego rodzaju zdarzenia dźwiękowe. Jednak znacznie wolniejsze tempo niż u Schellera oraz brak części drugiej, przełamującej minimalistyczną monotonię, sprawia, że utwór Preussera wypadł blado nawet w tym porównaniu.
Jedynym kompozytorem, który pokusił się o pełne wykorzystanie możliwości, które dawał mu zespół był Karol Nepelski. Jego „Vibranium” miało być studium wibroakustyki, stąd mieliśmy telefony komórkowe wibrujące na pulpicie, dźwięki subbasowe i stroboskopy mające wzbudzać rezonans stalowych stelaży sali koncertowej, dźwiękowe powidoki partii instrumentalnych w głośnikach, a także płomienie w komorze bezechowej interpretujące widmo dźwięku. Wszystkie te efekty rezonansu i wibracji były bardzo interesujące, szkoda, że tak samo nie przedstawiał się wyjściowy materiał muzyczny, głównie glissanda (w górę lub w górę i dół, brzmiące jak syreny alarmowe) oraz quasi-glitchowe efekty. Kompozytor nie powstrzymał się również od paru ogranych żartów, jak pseudo-strojenie na początku utworu czy jego okrzyk „stop” kończący utwór. Osłabiało to koncepcję utworu, stwarzając ironiczny dystans i niebezpiecznie zbliżając ten eksperyment w stronę happeningu. Kompozytor wyszedł na oklaski w t-shircie z napisem „veni, vidi, vici”. Nie byłbym aż tak optymistyczny, jednak byłem wdzięczny, że choć jeden twórca podjął ryzyko, które niesie ze sobą eksperyment.
Niestety, koncert sprawiał wrażenie zmarnowanej szansy. Pomijając prezentację co najmniej paroletnich utworów („Nicolette” z 2010 r., nie mówiąc o „Prism” z 2003!), dlaczego zdecydowano się na taki wybór kompozytorów, z których większość nie słynie z twórczego użycia elektroniki. W przypadku utworów Schellera i Preussera elektronika była praktycznie niezauważalna (zresztą – nie jestem przekonany czy u Preussera była w ogóle). Dlaczego do współpracy nie zaproszono np. Jagody Szmytki, Aleksandry Gryki, Joanny Woźny, a z młodszych kompozytorów choćby Piotra Peszata czy Mikołaja Laskowskiego? Mielibyśmy wtedy prawdziwie eksperymentalny koncert, na którym utwór Nepelskiego nie wydawałby się dziwny w kontekście reszty programu.