Dziennik Polonika. 12.04.2016

Nici

Mało jest gatunków, które tak mocno wpłynęły na polską scenę muzyczną, jak punk rock: festiwal w Jarocinie, kultura alternatywna lat 80’, piosenki buntu i kontestacji, a także to charakterystyczne brzmienie, które do dziś słychać u polskich zespołów rockowych. Punk ma także swój wpływ na współczesnych polskich kompozytorów. W swoich czasach punkowcem był Paweł Mykietyn, w punkowej kapeli grał Artur Zagajewski i to w jego twórczości najłatwiej odnaleźć punkowe inspiracje: ostre brzmienia, proste, szybkie rytmy, głośna dynamika.

Wszystko to usłyszeliśmy w jego „Stalookich” do tekstu Stanisława Lema, a w myśl zasady „punk się nigdy nie pierdoli”, Zagajewski nie poprzestał na „zabawie z konwencją”, tylko zaprezentował utwór konsekwentnie realizujący jego estetyczne założenia. Ich ekspozycja nastąpiła w elektronicznym wstępie kojarzącym się z estetyką glitsch i noise. Elektronika umilkła gdy na scenę weszli muzycy, w tym dwóch członków zespołu „Hańba!” dzierżących kije baseballowe. Nie dziwię się elektronice – też na jej miejscu siedziałbym cicho. Muzycy zaczęli unisono skandować tekst Lema z powtarzającymi się jak refren słowami „my jesteśmy staloocy, nie boimy się nikogo!” i zrobiło się jeszcze groźniej. Mężczyzn skandujących unisono różne hasła ostatnio w Polsce nie brakuje, a niebezpiecznie robi się, gdy towarzyszy temu brak jakiegokolwiek lęku oraz ślepa wiara (w przypadku stalookich – w ich maszynę maszyn).

Zagajewski wydobył z prozy Lema jej rytmiczny charakter, podkreślił wewnętrzne rymy oraz jej rozdrobnioną przez liczne wyliczenia strukturę. Dzięki temu nawet zwykłe skandowanie miało bardzo muzyczny charakter, a wprowadzane w poprzek porządku zdań pauzy zapobiegały monotonii. Choć tekst odgrywał w „Stalookich” kluczową rolę nie można lekceważyć też muzyki. Zagajewski eksploruje proste pomysły – pojedyncze dźwięki, ćwierćtonowe skale, dwudźwiękowe motywy i uporczywie je powtarza tworząc surową rytmikę i wyzwalając brutalną energię. Każdy dłuższy segment realizowany jest na nieustannym crescendo aż muzyka osiąga próg bólu i zupełnie zagłusza skandowany tekst. Swój urok miał segment „skalowy”, gdzie ten sam przebieg był realizowany przez różne instrumenty polifonicznie, dając efekt dźwiękowej magmy. Bardzo dobrze była skomponowana elektronika, oparta przede wszystkim na różnego typu odgłosach zwarć, przepięć i przesterów, atrakcyjnie rozgrywana w przestrzeni wielokanałowej. Moment oddechu – delikatne elektroniczne interludium w środku utworu w ciekawy sposób łączyło dźwięki elektroniczne z akustycznymi, dobranymi tak by jak najlepiej wtopić się w brzmienie elektroniki (wysoki rejestr akordeonu, tybetańskie misy).

Utwór zakończył się jak na prawdziwym punkowym koncercie – „totalną rozpierduchą”, w ramach której muzycy zaczęli kijami baseballowymi rozbijać jeden ze znajdujących się na scenie „obiektów dźwiękowych”. Konsekwencję i bezkompromisowość Zagajewskiego należy podziwiać, nawet jeśli nie zgadzamy się z jego linią estetyczną.

Po takim trzęsieniu ziemi Krzysztof Wołek zaprezentował bardziej tradycyjne podejście do gatunków wokalno-instrumentalnych w swoich „Niciach”. Był reżyser, była (skromna) scenografia, była wokalistka i dwóch aktorów realizujące partie trzech bohaterów opowiadania „Jak ocalał świat” Stanisława Lema. Test w większości jest recytowany, śpiewa wyłączenie maszyna, która potrafi stworzyć wszystko na literę „n” (znakomita Joanna Freszel), i to niemalże tylko w scenach tworzenia. Jedynie wtedy pojawia się rozwinięta melodyka czy melizmaty. Wszystkie dialogi, które prowadzi z obydwoma wielkim konstruktorami – Trurlem i Klapaucjuszem są wyraźnie zrozumiałe, śpiewane prosto i sylabicznie.

W sytuacji, gdy tekst zostaje wyraźnie wyeksponowany, a na scenie toczy się akcja, muzyka sprowadza się głównie do roli tła. Jednak nie było to tło jednorodne. Usłyszeć można było zarówno dronowe brzmienia i granularną elektronikę, freejazzowe improwizacje (znakomite Kwartludium, a przede wszystkim Sebastian Smolyn na e-puzonie), adriessenowski minimalizm (z tego akurat Wołek jest znany, tu jednak nie nadużywał tej estetyki), a nawet coś z lachenmannowskiej „musique concrète instrumentale”, gdy instrumenty bardzo udanie imitowały głoski podkreślane w tekście przez aktorów. Wołek zaprezentował się jako wszechstronny kompozytor o dużej wyobraźni muzycznej.
Najważniejszą rolę w warstwie wizualnej spełnia choreografia. Obydwaj aktorzy oraz wokalistka poruszają się rytmicznie, do realizacji choreografii zaangażowano nawet dyrygenta! Powtarzalność niektórych układów miało wymiar nieomal muzyczny, jak ostinato zderzających się ciał w scenie tworzenia nicości przez maszynę. Zabawnym, choć dramaturgicznie nieuzasadnionym gadżetem, była zdalnie sterowana figura chłopca, która w pewnym momencie zaczęła jeździć po scenie. Warto jednak docenić muzyczny dialog, w który, popiskując cicho, wdała się z instrumentami.

Choć utwór Wołka był zdecydowanie bardziej tradycyjny w środkach niż Zagajewskiego, można dostrzec podobną konsekwencje w realizacji własnych kompozytorskich pomysłów. To wystarczyło by wtorkowy koncert był – jak na razie – najciekawszym wydarzeniem festiwalu.

,

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *