Dziennik Polonika. 13.04.2016

Młodzi krakowscy kompozytorzy znaleźli złoty sposób, jak przebić się na polskiej scenie muzyki współczesnej – występują hurtem, w pakiecie, co może być wygodne dla organizatorów festiwali, gdy dostają propozycję programu od razu na cały koncert. Nie jestem zwolennikiem tego pomysłu, bowiem kompozytorzy ci nie są żadną „szkołą” czy „grupą”, każdy z nich pisze w zupełnie indywidualnym stylu (całe szczęście) i muzycznie niewiele łączy Piotra Roemera z Szymonem Stanisławem Strzelcem czy Kamila Kruka z Piotrem Peszatem. Paweł Hendrich jednak znalazł sposób, jak wykorzystać tę grupę: dał im za zadanie okiełznać niemożliwą akustykę (gigantyczny pogłos!) wewnętrznego dziedzińca dawnego gmachu Sejmu Krajowego, a obecnie siedziby Naczelnej Organizacji Technicznej (NOT).

Słuchacze byli w zasadzie świadkami rytuału zdobywania tej trudnej przestrzeni dla muzyki współczesnej. Nikt nie brał tego dnia jeńców, ponieważ oprócz kompozytorów do tego zadania zaproszono zespół dęty „Pervipitevolissimevolmente”, który w różnych konfiguracjach występował na sali (czy muzycy okrążyli ją łączenie siedem razy, niczym jerychońscy trębacze?). Napięcie nie słabło ani na moment, ponieważ przerwy pomiędzy poszczególnymi utworami wypełniała instalacja dźwiękowa „promenady” Dominika Lewickiego. Instalacja nie tylko spajała kolejne utwory i dawała czas muzykom na przemieszczenie się. Spełniała także inne ważne zadanie – dawała czas pewnego oddechu i wyciszenia, ponieważ instrumenty dęte są z natury głośne, a akustyka tylko ten efekt potęgowała. Na szczęści przygotowana przez Lewickiego elektronika była bardzo organiczna i przyjemna w słuchaniu. Choć każde interludium było zupełnie inne, łatwo można było dostrzec wykorzystanie użytych wcześniej motywów i barw. Mi szczególnie podobało się nagłe uderzenie niskiej, basowej częstotliwości, które aż wzbudzało rezonans szklanego sufitu nad dziedzińcem.

Choć pomysł był znakomity, same utwory, wyjęte z kontekstu całego wydarzenia, pozostawiałyby wiele do życzenia. „Antyfona” Piotra Roemera najpełniej wykorzystywała zadaną jej przestrzeń. Puzonista solo atakował publiczność dźwiękiem wycelowanym w różnych kierunkach. Żywo reagował na impulsy płynące z partii elektroniki. Działania solisty komentował chór instrumentów dętych przemieszczający się po krużgankach dziedzińca. Jednak ani elektronika, ani partie instrumentalne nie broniły się same, w oderwaniu od aspektu przestrzennego.

„Perfect blue” Michała Papary był najsłabszą pozycją wieczoru, nie wykorzystując ani możliwości przestrzeni
gmachu, ani wielokanałowej elektroniki. Trochę zabaw z czasem muzycznym (różne poziomy czasowe, zwolnienia następujące w różnym tempie), efekty nabrzmiewania i wyciszania, melodyczne snucie. Przejmujące fortissimo w prawdzie brzmiało w tej akustyce wstrząsająco, ale wprowadzenie „klezmerskiej” trąbki poskutkowało stylistycznym pęknięciem, którego już nie udało się załatać.

„Studium zanikania” Szymona Stanisława Strzelca w udany sposób łączył elektronikę z instrumentami, w których traktowaniu słychać było myślenie widmem dźwięku. Główną osią utworu stał się dron puzonów, poddany delikatnym fluktuacjom częstotliwości. Na tym tle pojawiały się nagłe erupcje skrajnych częstotliwości – najniższych dźwięków tuby oraz pisków wydobywanych z gry na samym ustniku puzonu.

„Los Armstrong Lakers” (plus za nazwę!) Piotra Peszata rozpoczął chór muzyków dmuchających w nieistniejące instrument, przerywany zdarzeniami dźwiękowymi uruchamianymi z samplera. Z czasem muzycy sięgają po instrumenty, atakując kolejne akordy (z dominującym akordem półzmniejszonym) na przemian z coraz częstszymi uderzeniami z Sammlera. Akordy grane są coraz gęściej, coraz szybciej, coraz głośniej, a gdy niemal zlewają się już w dźwiękowy chaos utwór zostaje ostro urwany. Prosto i konsekwentnie – już chyba dałem wyraz temu, że lubię takie podejście.

„ReverbAction” Kamila Kruka wykorzystało czterech trębaczy ustawionych w czterach arkadach drugiego piętra dziedzińca w czterech kontach sali. W ten sposób kompozytor stworzył jakby instrumentalną kwadrofonię. Idąc dalej za tym pomysłem, dźwięk krążył pomiędzy poszczególnymi instrumentami, jak ścieżki wytyczone w przestrzeni elektroakustycznej. Kompozytor bardzo sprytnie wykorzystał zjawiska pogłosu i rezonansu, planując wymiany motywów muzycznych pomiędzy poszczególnymi trębaczami.

Kończące koncert „Spring songs” Aleksandra Porakha były idealnym utworem dopełniającym ten rytuał, choć sam w sobie był bardzo przeciętny. Muzycy weszli jeszcze podczas trwania ostatniej promenady, rytmicznie wdmuchując powietrze w instrumenty. Następnie odegrali coś na kształt fanfary. Utwór był częściowo improwizowany, a muzycy interpretowali ruchy dyrygenta (wysoko-nisko, głośno-cicho oraz ruch dźwięku w rozstawiony dookoła sali zespole). Na koniec zaś opuścili dziedziniec w triumfalnej procesji. NOT został zdobyty!

Chwila wyjścia z Narodowego Forum Muzyki dobrze festiwalowi zrobiła, bo choć kameralne sale NFM znakomicie nadają do koncertów muzyki współczesnej, niszowy (niestety!) festiwal nieco się gubi w tym gigantycznym gmachu. Poza tym wydaje się, że tradycyjne sale koncertowe (nawet jeśli nowoczesne) narzucają pewną tradycyjną konwencję, a festiwal muzyki współczesnej powinien ją raczej przełamywać niż podtrzymywać.

W ten sposób oryginalny koncert w gmachu NOTu zupełnie przyćmił wcześniejszy koncert w sali czarnej NFM ze świetnym berlińskim zespołem LUX:NM (przede wszystkim ze znakomitą Małgorzatą Walentynowicz przy fortepianie). Koncert zapowiada się ciekawie, gdyż wielce obiecująca była lista kompozytorskich nazwisk. Jak się jednak mówi w sporcie: nazwiska nie grają. Okazało się także, że nie komponują.

LUXNM

Najbardziej rozczarował Tadeusz Wielecki. Jego „Wyrazy” stanowiły cykl fortepianowych miniatur (marginalnie potraktowane ukulele pominę milczeniem). Konsekwentna skalowość i zatopienie wszystkiego w głębokim prawym pedale mogły przywodzić na myśl „Preludia” Debussyego, te jednak są znacznie bardziej złożone fakturalnie nie mówiąc o dramaturgii, której utwory Wieleckiego były w zasadzie pozbawione. Choć nie brakowało ciekawych pomysłów (rozsupływanie poplątanej skali w pierwszym preludium), ogólnie „Wyrazy” wydały mi się bez wyrazu.

Joanna Woźny w zeszłym roku na festiwalu „Musica Electronica Nova” pokazała świetny „un altro… di vento, di cielo”. Niestety, „suspended” brzmiało stereotypowo i momentami przywodziło na myśl występ grupy MoCarta w filmie „Chłopaki nie płaczą”. Utwór stanowił ciąg fal przypływ-odpływ, zbudowanych z dialogów instrumentalnych figur. W drugiej części natomiast stanowił studium wybrzmień. Choć bardzo sensualny i wrażliwy, utwór Woźny momentami jednak się dłużył.

Nic to jednak w porównaniu z „fading urban landscape” Jakuba Płonki. Utwór zaczął się atrakcyjnie: od polifonii glissand o różnej prędkości, gdzie wejścia i zakończenia poszczególnych składników były maskowane przez pozostałe instrumenty. Mogła się podobać również „łże-heterofonia” odstrojonych lub minimalnie zdesynchronizowanych partii instrumentalnych. Kompozytor jednak popełnił ten sam błąd co Przemysław Szczotka parę dni wcześniej – nie wiedział kiedy skończyć. Znów można były odnieść wrażenie, że kompozytor chce zmieścić wszystkie swoje pomysły w jednym utworze. Szkoda, bo pomysły były dobre i wolałbym kilka zwięzłych utworów zamiast jednego przegadanego. Ale – słyszałem, że publiczność bardzo utwór wzruszył, więc może nie było tak źle.

Zwięzłości muzycznej wypowiedzi Płonka mógłby się uczyć od Sławomira Wojciechowskiego. Jego utwór był bardzo zwarty, jednak w tym niewielkim przedziale czasu usłyszeliśmy bardzo intensywną muzykę. Kompozytor nawiązał do technik montażowy i samplowania i zestawiał bardzo krótkie muzyczne „próbki” gwałtownie ucinane i zestawiane z kolejnymi „samplami”. Taki typ narracji znamy m.in. z twórczości Simona Steen-Andersena czy Stefana Prinsa, jednak w przypadku tych kompozytorów zawsze mam wrażenie pewnego ironicznego wymiaru ich muzyki. Wojciechowski potraktował tę technikę zupełnie na serio i dało to znakomity efekt. Trochę szkoda instrumentalnie potraktowanego tekstu Pawła Krzaczkowskiego: recytacje muzyków były przetwarzane elektronicznie, a do słuchaczy docierały głównie rozmaite „eeeee” i „iiiiii”. Jak pisałem – szkoda, bo tekst jest przedni. Zawsze jednak można przeczytać go w książce programowej, do czego zachęcam.

Mam wrażenie, że festiwal wreszcie się obudził. Zwięzłość triumfuje nad rozwlekłością, konceptualne koncerty nad tradycyjnymi, a niekonwencjonalne przestrzenie nad salami koncertowymi. Mam nadzieję, że pomysł z kompozytorskim ujarzmianiem wrocławskiej architektury będzie kontynuowany. W trakcie koncertu w NOT zacząłem wymyślać listę budynków, które chciałbym usłyszeć poskromionymi: Zakłady Kąpielowe na Łaziennej, Halę Targową, zajezdnię tramwajową na Grabiszyńskiej. Możliwości są nieograniczone, tylko – jak pokazał koncert w NOT – potrzeba odwagi.

,

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *