Nie można przecenić roli, którą odegrał Andrzej Bauer w rozwoju współczesnej muzyki wiolonczelowej w Polsce. Nie tylko jest adresatem i wykonawcą licznych utworów, ale także – poprzez działalność grupy CELLONET – otwiera wielu młodych wiolonczelistów na nową muzykę. Grupa działa już dziesiąty rok, a o tym, jak mocno wpisała się w panoramę polskiej muzyki współczesnej świadczy fakt, że z zamówionych i dedykowanych sobie utworów może układać atrakcyjne programy koncertowe.
W czwartek w NFM nie byliśmy świadkami ani jednego prawykonania. Dobrze jednak przypomnieć sobie niektóre utwory z repertuaru zespołu, bo są tego naprawdę warte. Mam tu na myśli przede wszystkim „Fingertrips” Sławomira Wojciechowskiego z 2013 r. stanowiące jeszcze postludium poszukiwań dźwiękowych kompozytora w duchu lachenmannowskim. Wiolonczele są tu preparowane powtykanymi między struny patyczkami, co pozwala w unikalny sposób wzbudzać kilka strun jednocześnie. Słyszymy tu przede wszystkim zgrzyty, stuki i trzaski, jednak wszystko ma swoje muzyczne uzasadnienie, nawet atakowanie instrumentów spieniaczem do mleka nie sprowadza się do pustego gestu. Jednocześnie cała ta gęsta struktura muzyczna może kojarzyć się brzmieniem ze zużytą taśmą magnetofonową, co zapowiada pomysły dźwiękowe zaprezentowane choćby w wykonanym dzień wcześniej „King Ludd”.
Warto było też przypomnieć upływ/przepływ/odpływ Wojciecha Ziemowita Zycha, w którym – podobnie jak Kamil Kruk dzień wcześniej (Zych uczy kompozycji w Krakowie, więc inspiracja jest bardzo możliwa) – wykorzystał jednorodne źródła dźwięku ustawione topofonicznie do stworzenia iluzji przestrzeni wielokanałowej. Dzięki zastosowaniu prostych operacji typu: crescendo-diminuendo, przyspieszające i zwalniające tremola, a także glissandowych zmian częstotliwości dźwięku Zych stwarzał iluzję efektu Dopplera i przemieszczania się dźwięku w przestrzeni. Końcowe crescendo, nagle urwane i wygaszone na delikatnym pocieraniu strun stanowi jedno z lepszych zakończeń utworu, jakie ostatnio słyszałem. I co najważniejsze – utwór był zwięzły, co u Zycha bywa problemem (czy pamięta ktoś „Różnię”?).
„Double reflection” Ryszarda Osady mogło wydać się jednorodne przez wykorzystanie bardzo ograniczonej ilości efektów dźwiękowych (z dominującym tremolem). Pomimo tego dialogi poszczególnych grup instrumentów były momentami bardzo atrakcyjne, a sposób wygaszenia pierwszej części utworu – wysmakowany. „Martha and Mary” Aleksandra Szczetyńskiego oparty było na prostych kontrastach (szybko-wolno), a akordowa gra na wiolonczeli, szostakowiczowskie harmonie i „krzyk mew” flażoletowych glissand w zakończeniu raczej zniechęcały do słuchania tego utworu. Trudno też z wcześniejszym programem połączyć „Kołysankę” Krzysztofa Komedy, chyba że miała to być modulacja do następnego koncertu.
To miało być wydarzenie. Agata Zubel dwa lata temu otrzymała nagrodę „Polonica Nova” (100 tys. zł!), w ramach której miała napisać utwór na następną edycję festiwalu. Kompozytorka ma ostatnio wiele prestiżowych zamówień (utwór dla LA Philharmonic, opera dla Klangforum Wien, kompozycja dla Seattle Symphony). To może tłumaczyć, ale nie usprawiedliwiać, dlaczego sprawę utworu na festiwal potraktowała lekko. W założeniu miała to być „zapisana improwizacja” na czterech muzyków (czy naprawdę zapisana?) z różnych stylistyk, poszukujących wspólnego muzycznego mianownika. Zamiast tego, usłyszeliśmy nieznośny eklektyzm: Cezarego Duchnowskiego uprawiającego swoje elektroniczne „czary” przy fortepianie, momentami pobrzmiewającego rockowo Wojciecha Błażejczyka na gitarze, wywijasy na skrzypcach Adama Bałdycha. Jednak najbardziej wybijał się z tej grupy Kuba Badach śpiewający pseudo-afrykański folk z harmonizerem. Całość otworzył kolaż z głosem Agaty Zubel, a zamknęła narastająca rytmiczna elektronika, nabrzmiewająca aż do zupełnego zagłuszenia muzyków i urwana z pozostawionym wybrzmieniem, chwyt wyjątkowo ograny. Całość projektu charakteryzowało ciepłe, pastoralne brzmienie. Improwizacja na festiwalu muzyki współczesnej powinna poszukiwać nowych szlaków, tymczasem tu mieliśmy dreptanie po wytartych ścieżkach. W lepszej rzeczywistości byłaby to muzyka ludyczna, w sam raz na plenerowy koncert na Rynku. Niestety, w naszych realiach była to najwyżej ludyczność festiwalowa.
Nowych szlaków nie przetarli też Kawalerowie Błotni (a przynajmniej część Kawalerów) improwizujących do „fotograficznych partytur” na podstawie czarno-białych zdjęć Andrei Baciu. Byli jednak stylistycznie konsekwentni w minimalistycznych, ascetycznych a przede wszystkim cichych brzmieniach. Niestety, fotografie Baciu interpretowali bardzo dosłownie – ile na zdjęciach było czerni, tyle słyszeliśmy muzyki, np. samotne drzewo interpretowane było przez pojedyncze dźwięki. Słuchanie tych muzycznych propozycji wymagało ogromnego skupienia, czemu nie sprzyjała ani późna pora ani postawa słuchaczy (wiele osób, które przyszło „na Badacha” wyszło w trakcie). Projekt koncepcji Ryszarda Lateckiego zyskałby, gdyby został odłączony od projektu Zubel i wykonany innego wieczoru.
Festiwal zbliża się już powoli ku końcowi, a ja dalej nie mam pewności jakim festiwalem chciałaby być Musica Polonica Nova. Jedno jest pewne – na pewno nie festiwalem muzyki improwizowanej.