Nie ukrywam tego, ja wciąż wiem niewiele, ale może po sobotnim finale wiem choć trochę więcej. Eurowizja nie jest konkursem w pełni przewidywalnym i chyba jest to jedna z jego zalet.
1. Największy sukces: Ukraina. Powiedzmy szczerze – wygrać piosenką o wysiedleniu Tatarów krymskich w tym samym konkursie, w którym Rosja wysyła napakowany technologią i pieniędzmi występ – bezcenne. Tak, można narzekać, że w poprzednim systemie wygrałaby Australia, można marudzić, że Ukraina nie wygrała ani wśród jury, ani wśród publiczności, ale prawda jest jedna – Jamala była wspaniała, zaprezentowała coś zupełnie oryginalnego, a to zawsze jest najlepszy przepis na Eurowizję. Gratulacje. Kijów 2017!!!
2. Największy przegrany: Rosja. Tak, wprawdzie Rosjanie zdobyli trzecie miejsce, ale jechali tylko po to, by wygrać. Co więcej, Sergey Lazarev i jego ekipa osiągnęli gorszy wynik niż Polina Gagarina w zeszłym roku. Czyżby przedobrzyli z ilością multimediów? Czyżby jurorzy głosowali przeciw Rosji? Z pobieżnej lektury protokołów jury wynika, że w niektórych krajach jurorzy zgodnie umieścili Rosję na ostatnim miejscu, albo w ogonie stawki. Nie upolityczniajmy Eurowizji: można rosyjskiej piosenki nie lubić (sam za nią nie przepadam), ale na pewno nie była najgorszym utworem w finale.
3. Największe zaskoczenie: Michał Szpak. Od początku nie wierzyłem w sukces Michała. Cóż, okazało się, że się myliłem. A może nie? W poprzednim systemie głosowania Polska skończyłaby na 19. miejscu. Powiedzmy sobie szczerze – sukces Michała wynika z wyjątkowej determinacji Polonii, która jest licznie rozproszona wśród krajów Europy Zachodniej. Znamienne jest, że z krajów Europy Środkowej i Wschodniej dostaliśmy już dużo mniej głosów, a najmniej z Bałkanów. Zatem – do wszystkich, którzy węszą spisek: nie było żadnego spisku. Michał ma świetny głos, ale piosenka była słaba i nie dziwię się jurorom, że jej nie docenili.
4. Największy WTF: Lynda Woodruff. Jakkolwiek show przygotowane przez Szwedów było znakomite, to podczas finału zdarzyły się też słabsze momenty. Medley „42 years In music In 4 minutes” przyprawiał o zawrót głowy przez szybki montaż i raczej odrzucał. Najwyżej uniesione brwi miałem jednak oglądając skecz Lyndy Woodruff. Cóż, konwencja naćpanej księgowej jakoś do mnie nie przemawia.
5. Największe „meh…”: nowy system głosowania. Niby emocje były do samego końca (nie bardzo, bo kto wierzył, że Rosja zdobędzie 404 punkty, kiedy maksymalnie do zdobycia było ich 492?), niby nowy format głosowania dał nam sukces, niby wcale nie było dłużej. Mimo wszystko jakoś przy poprzednim systemie głosowania lepiej się bawiłem. Połączone wyniki jury i publiczności były bardziej przewidywalne i większą radość sprawiało przewidywanie, jak trzy najwyższe noty rozdzielały poszczególne kraje. W poprzednim systemie wygrałaby Australia. Ciekawe, prawda?
6. Najlepszy głos: Justin Timberlake. Megagwiazdor zaszczycił swoją obecnością Eurowizję (trochę śmieszne było, jak uczestnicy konkursu robili mu zdjęcia…) i pokazał czym różni się pop made in USA od Europopu. Różnica jest wyraźna. Żadnej amatorszczyzny, pełny profesjonalizm, wielka swoboda, bezbłędny głos. Paradoksalnie jednak w konkursie Eurowizji Justin mógłby przepaść – nie zrobił bombastycznego show, a jego piosenki nie zapadały momentalnie w pamięć. Cóż, konkurs rządzi się swoimi prawami.
7. Największy eurowizyjny naród: Irlandia. Tak odpowie bez wahania każdy Szwed, bo to wie. Szwecja doskonale rozumie Eurowizję, co pokazała organizując konkurs w tym roku. Trzyczęściowy paradokument „The nerd nation”, znakomite gagi, świetne piosenki „What is Eurovision?” a przede wszystkim genialne „Love love peace peace” – tak celnie wyśmiać Eurowizję można tylko wtedy, gdy się ją naprawdę kocha.
8. Największa kompromitacja: niby-tygodnik. Przeceniłem Armenię, uwierzyłem w Łotwę, nie doceniłem Polski i Malty, nie przewidziałem sukcesu Litwy i Holandii ani dramatu Chorwacji, Izraela i Czech. Nie umieściłem w czołowej dziesiątce Szwecji, która była niesiona głosami krajów Skandynawskich. Dokładnie wytypowałem tylko 17. pozycję Azerbejdżanu. Owszem – w czołowej dziesiątce miałem większość krajów na miejscu, domyśliłem się słabych not Niemiec, Wielkiej Brytanii i Hiszpanii, tylko lekko nie doszacowałem Belgii. Na swoje usprawiedliwienie – w dużej mierze myślałem poprzednim systemem głosowania. Teraz muszę się zaadaptować do nowego. Na koniec mała uwaga – moi prywatni faworyci już drugi rok z rzędu zajmują czwartą pozycję. Przypadek?
Starczy już tych wywodów. Jeszcze raz serdeczne gratulacje dla Ukrainy. Kijów 2017!!!