O nowej siedzibie Narodowej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia słyszałem wiele i to samych superlatywów. Wybierałem się bardzo długo, aby te opinie zweryfikować osobiście, szukając stosownej okazji. Pobyt zagraniczny uniemożliwił mi udział w festiwalu otwarcia, obowiązki uniemożliwiły mi przyjazd na zeszłoroczny festiwal Kultura-Natura. Właściwy dla mnie moment nadarzył się półtora roku po otwarciu gmachu – druga edycja festiwalu Kultura-Natura, a właściwie jego weekend otwarcia.
O ile zeszłoroczny festiwal już mógł robić wrażenie swoim rozmachem, to w tym roku Katowice (niedawno obdarzone tytułem miasta muzyki UNESCO) nie pożałowały funduszy i zaprosiły prawdziwe gwiazdy: Mahler Chamber Orchestra, Grigory Sokolov, Cuarteto Casals czy Akademie für Alte Musik – to robi wrażenie. Na mnie jednak znacznie większe znaczenie miała odwaga organizatorów w układaniu programu. Symfonia „Turangalila” Oliviera Messiaena, XIV Symfonia Dymitra Szostakowicza, „Das Augenlicht” Antona Weberna zestawione z „Schiksalslied” Johannesa Brahmsa i „Litania do Marii Panny” Karola Szymanowskiego połączona z „Symfonią Psalmów” Igora Strawińskiego stanowią propozycje programowe godne najwyższych pochwał.
Moją uwagę przykuła szczególnie „Turangalila”. Mam do tego dzieła wielki sentyment, a nigdy nie miałem okazji usłyszeć go na żywo. Symfonia Messiaena jest dla mnie zagadką – połączeniem patosu, muzycznego rytuału, kosmicznego symbolizmu i trywialnych, musicalowych melodii i harmonii. Pierre Boulez miał się wyrazić, że „Turangalila” brzmi jak muzyka do burdelu. Pomimo jednak całej tej trywialnej frywolności Symfonii, przejście przez ten kosmos brzmienia na żywo stanowi wielkie przeżycie. Orkiestra NOSPR nie grała tak dobrze, jak można to usłyszeć na najlepszych nagraniach, szczególnie uciekały im szybkie, wymagające dużej precyzji rytmicznej części. Wielkie uznanie należy za to wyrazić dla pianisty Matana Porata, który był i technicznie, i wyrazowo bezbłędny. Wyszedłem z tego koncertu głęboko poruszony.
W przeciwieństwie do „Turangalili”, zespół Mahler Chamber Orchestra miałem już okazję słyszeć w Polsce w 2011 r. Zrobili jednak wówczas na mnie tak wielkie wrażenie, że bez wahania kupiłem bilety na obydwa ich koncerty w Katowicach. Muzycy zachwycają przede wszystkim niezwykłą kulturą dźwięku, jak również wspaniałym zgraniem, rodzajem „feelingu” niedostępnego dużym, symfonicznym orkiestrom. Obok Deutsche Kammerphilharmonie Bremen, jest to zdecydowanie mój ulubiony zespół kameralny.
To wspaniałe brzmienie można było podziwiać już od początku pierwszego koncertu, prowadzonego przez Ilana Volkova. Symfonia nr 26 d-moll „Lamentatione” Josepha Haydna brzmiała niezwykle lekko, wręcz filigranowo, co było niesłychane przy wcale nienajmniejszym składzie z dwoma kontrabasami. Znakomite piano i te akcenty na trzecią miarę na ruchu smyczka w górę w końcowym menuecie! Późnoromantyczne utwory Mahlera („Blumine” oraz „Co opowiadają mi kwiaty na łące” z III Symfonii) i Wagnera („Idylla Zygfryda”) dały znów okazję do prawdziwego popisu instrumentów dętych drewnianych, z ciepłymi solami klarnetu i oboju na tle miękkich smyczków. Och, to była prawdziwa idylla.
Największą satysfakcję sprawiło mi jednak słuchanie utworów z ostatniego półwiecza. „Elohim” Giacinto Scelsiego był uroczą topofoniczną miniaturą z dźwiękiem wspaniale falującym w przestrzeni. Jednak najbardziej zafrapował mnie utwór „Lonely Child” Claude’a Viviera, zmarłego tragicznie w 1983 roku kanadyjskiego kompozytora. Surowy, niemal heterofoniczny z przejmująco samotnym głosem sopranu (wspaniała Claire Booth) dobarwianym przez quasi-spektralne akordy smyczków. Tę niemal litanijną melorecytację przerywają interwencje instrumentów dętych i perkusyjnych. Całość jest niepodobna do niczego, co znam z muzyki ostatnich paru dekad i zaskakująco dobrze wpisywała się w kontekst nakreślony dzień wcześniej przez „Turangalilę”.
Niedzielny koncert orkiestry poprowadził Thomasa Søndergårda. Dyrygent zrobił na mnie bardzo dobre wrażenie. Kierował zespół bardzo płynnym gestem. Choć posługiwał się głównie ręką z batutą, ile potrafił nią pokazać. Szczególnie podobały mi się lekkie auftakty dawane z samego nadgarstka. Koncert otworzyła VII Symfonia Jeana Sibeliusa, a ja zostałem zupełnie pochłonięty przez ten tajemniczy i uwodzicielski świat. Z półmroku muzyki Sibeliusa wydobyły mnie „Les Illuminations” Benjamina Brittena. Utwór był popisem Claire Booth, ale także znakomitych smyczków orkiestry. Ach, ileż nam było drobiazgów, jak to wszystko było lekkie, dopracowane! Niektóre tempa były zabójcze, ale cóż to dla takiej orkiestry. No, może przesadziłem. Wykonana na zakończenie Symfonia C-dur „Wielka” Franza Schuberta miała kilka miejsc, gdzie entuzjazm za bardzo poniósł muzyków, którzy się za bardzo zagalopowali i w efekcie – rozjechali. Ale to już szukanie dziury w całym, bowiem wykonanie ostatniej symfonii Schuberta stało na niezmiennie wysokim poziomie. Nazwa orkiestry kazała mi się zastanawiać jak wiele w tym kolażowym, bardzo niejednorodnym dziele zapowiada Mahlera i jego łączenie tego, co wzniosłe z tym, co trywialne. I w ten sposób znów wracamy do Messiaena i jego „Turangalili”.
Mottem tegorocznego festiwalu jest „Duchowość”, co – jak w przypadku większości festiwalowych haseł – znaczy wszystko i nic. I choć można się zarzekać na spójność festiwalu (bo jak w to motto wpasować koncert z suitami i koncertami Bacha?), to dla mnie pozostaje on przede wszystkim wielkim świętem muzyki, z którego Katowice mogą być dumne. Dumne mogą być też z nowej siedziby NOSPR – surowego, modernistycznego budynku z ciekawym wnętrzem (piękne, nowoczesne żyrandole; nawiązujące do architektury budynku toalety), a przede wszystkim z zachwycającą salą (te giętkie linie balkonów!) o znakomitej akustyce. Może nie tak nieludzko selektywnej, jak w NFM (nie ma też możliwości sterowania akustyką), ale znacznie bardziej ciepłej i naturalnej. Siedziałem w trzech różnych miejscach, słabiej słychać było jedynie w ostatnich rzędach drugiego balkonu. Doświadczenie bliskości muzyki, siedząc w pierwszych rzędach amfiteatru było wstrząsające. Najlepiej jednak można się rozkoszować dźwiękiem na pierwszym balkonie.