Nie znam się specjalnie na piłce nożnej, a od czasu, gdy drużyny rozpalające moją wyobraźnię we wczesnej młodości przestały grać o najwyższe cele, zupełnie straciłem zainteresowanie tą dyscypliną. Wiem jednak, że istnieje coś takiego jak Liga Mistrzów, ba, zdarzało mi się ją nawet kiedyś oglądać (w czasach, gdy toczyli w niej namiętne pojedynki bohaterowie mojej młodości). Wiem też, że w ostatnią sobotę rozgrywano wielki finał, w którym zmierzyły się dwie drużyny prezentujące odmienną charakter gry, a wynik rozstrzygnęły dopiero rzuty karne. Mniej więcej w tym samym czasie we wrocławskim NFM wystąpiły dwie czołowe orkiestry świata: London Symphony Orchestra oraz Wiener Philharmoniker. Zestawienie zespołów, które śmiało można by nazwać muzycznym odpowiednikiem Ligi Mistrzów, w naturalny sposób skłaniało do porównań.
Do porównań prowokował sam program: obydwie orkiestry prezentowały poematy Richarda Straussa (Londyńczycy – „Don Juana” i „Dyla Sowizdrzała”, natomiast Wiedeńczycy – „Ein Heldenleben”, zawierające wszak cytaty z obydwu wymienionych wcześniej i wielu innych utworów Straussa), a także po symfonii swojego krajana, za którą niespecjalnie przepadam (choć nie sądzę, by brali ten fakt pod uwagę układając program): Londyńczycy przywieźli drugą symfonię Edwarda Elgara, a Wiedeńczycy „Niedokończoną” Schuberta. Wreszcie na bis obydwie orkiestry, jakby nie było innych utworów, zagrały „Nimroda”, ósmą część „Wariacji Enigma” Elgara.
Pierwsza połowa (Strauss kontra Schubert) zdecydowanie należała do Londyńczyków. Poematy Straussa skrzą się barwami i dają orkiestrze okazję do pokazania się z różnej strony. Ile tych stron ma LSO! Szczególnie zapadło mi w pamięć wykonanie „Dyla”, tak pełnego charakteru, dowcipu, uszczypliwej złośliwości. Skwierczący, drapieżny dźwięk w smyczkach, ciężka, dostojna blacha i piękne sola instrumentów dętych drewnianych (szczególnie mogły się wyśpiewać w „Don Juanie”). Do tego zupełnie niesamowite przejścia z jednego charakteru w drugi zaledwie w ułamku sekundy i piękne diminuenda – bo jeśli coś jest w grze LSO zachwycające, to właśnie delikatne, miękkie piano. Na tle tej gry pełnej mocnych kontrastów i brzmieniowych skrajności, WPO grało bardzo po mieszczańsku – by nikogo zbytnio nie urazić. Jeśli gramy głośno, to raczej „forte” niż FORTE. Znam ten typ brzmienia z nagrań – tak grały orkiestry 50-60 lat temu. A może i w XIX wieku?
Tak, jak słuchając Londyńczyków byłem w nieustannym napięciu, to Schubert w wykonaniu Wiedeńczyków zachwycał tylko detalami – pięknie wyprowadzoną frazą, artykulacją w kwintecie, brzmieniem kontrabasów na początku przetworzenia. Wszystkie akcenty były kładzione miękko (choć mocno), a zrywane ostro. Drugi temat był grany długim smyczkiem, co skutkowało niezwykłym molto legato. Jak wiele orkiestr urozmaica go, oddzielając trzy ostatnie nuty na osobnym łuku (w pełnej zgodzie z partyturą!). Tempo było dostojne (żeby nie powiedzieć: wolne), a charakter dosyć ociężały. Początkowe szesnastki brzmiały, jak na mój gust, zdecydowanie za głośno i za ciężko. Słuchając Wiedeńczyków, aż wyobrażałem sobie, jakby w tym miejscu wspaniale brzmiało londyńskie piano.
Na drugą połowę tradycyjnie nastąpiła zmiana stron i to WPO zaczęło grać po stronie Straussa, a LSO po stronie nudnych symfonii. Trzeba powiedzieć, że wysłuchanie symfonii Elgara było stosunkowo rzadkim doświadczeniem słabego utworu w znakomitym wykonaniu. Choć symfonia dłużyła się niemiłosiernie, wszystko rekompensowały zachwycające smyczkowe płaszczyzny, ciepłe brzmienie blachy i „smyrando” na talerzach. Wiedeńczycy, którzy grali Straussa zupełnie nie mieli żadnego problemu ze zdominowaniem tej połowy. Znów zachowywali dystyngowaną powściągliwość i nie szastali nadmierną emocjonalnością, chociażby w scenie miłosnej z „Heldenleben”. Jednak dzięki tej cierpliwości usłyszeliśmy zupełnie niezagonioną końcówkę, tak starannie wytrzymaną, ze zbudowanym tak silnym napięciem, które trzymało słuchaczy na krawędzi fotela. No i brzmienie blachy! Och, tutaj WPO ma się czym pochwalić. Obsada w „Heldenleben” jest potężna, a ta potęga lśniącej blachy zostawia nas bez słów, żeby ją opisać. Żeby zaś oddać honor wszystkim muzykom, którzy się wykazali w tym poemacie, zabrakło by miejsca w recenzji – ja szczególnie zapamiętałem cudowne fagotowe solo, a wykonująca je fagocistka nie została nawet wyróżniona przez dyrygenta podczas owacji!
Skoro każda połowa została rozstrzygnięta na korzyść innego zespołu, o wyniku musi zdecydować dogrywka. Tu jednak znów mamy remis dwóch „Nimrodów” z wyraźnym wskazaniem na zespół LSO. Dla nich muzyka Elgara to jednak chleb powszedni. Pisałem już o wspaniałym kształtowaniu dynamiki przez londyńską orkiestrę. Nie zdziwi więc nikogo, że w utworze, który jest jednym wielkim łukiem dynamicznym, mogli pokazać się z najlepszej strony. Gdy usłyszałem pierwsze dźwięki Wiedeńczyków, już wiedziałem, że to tylko marna imitacja. Ostateczne rozstrzygnięcie należało jednak do dyrygentów, dwóch skrajnie odmiennych osobowości. Antonio Pappano wydobywał z muzyków maksimum skupienia, był nadekpresywny, wspaniale frazował i budował gestem napięcie, jednak po krótkiej obserwacji stwierdziłem, że to wszystko w ramach schematu. Choć mogły nieco irytować głośne oddechy czy nawet podśpiewywanie (sic!), to jednak udawało mu się przezwyciężyć coś, co jest największym problemem świetnych orkiestr – rutynę. Z takim dyrygentem trudno sobie wyobrazić muzyków grających inaczej niż na 100% swoich możliwości. Inaczej Seymon Bychkov – w Schubercie elegancki, lekko malujący coś przed orkiestrą, raczej dający miejsce i oddech niż wymagający czegokolwiek. Wiedeńczycy „Niedokończoną” grali setki razy, więc może więcej nie potrzebują. Jednak nie słyszałem u nich takiego zaangażowania, wszystkie wspaniałe momenty były brzmiały jak efekt nawyku, a nie artystycznej pasji. Na fruwanie przed orkiestrą nie zawsze można sobie pozwolić – przy repryzie pierwszej części skrzypce poszły do przodu, wiolonczele zostały z tyłu i złapały się dopiero po trzech taktach. W Straussie Bychkov był już dużo bardziej dokładny, ale za to widzieliśmy w jego ruchach mniej frazy, mniej muzyki. Znamy zatem werdykt – Pappano energicznym strzałem rozstrzygnął wynik na korzyść Londyńczyków.
Może to demoralizujące, co teraz napiszę, ale podobnego wyniku starcia spodziewałem się od początku, bowiem miałem przyjemność słuchać obydwu orkiestr już wcześniej i tylko potwierdziłem swoje przekonania. Co więcej – słuchając obydwu zespołów słyszałem wiele zupełnie niebotycznych rzeczy. Na LSO siedziałem za orkiestrą i bardzo mi się podobał odwrócone słyszenie wszystkich akordów – najpierw kotły, potem blacha na końcu smyczki. Wszystko po to, by z od strony publiczności było słychać pion akordowy. Za każdym razem dokładnie w tym samym porządku, w tych samych odstępach czasowych! Z drugiej strony słyszałem też opóźnione wartości w rytmie punktowanym, oszukiwane przebiegi w blasze, parę drobnych kiksów, minimalnie spóźnione wejścia. Po co to piszę? Żeby tych orkiestr nie gloryfikować. Każdy zespół tworzą ludzie, którzy mają prawo do błędu. Najważniejsze jest jednak to, co tworzą razem, a tworzą wspaniałą muzykę.