Jeszcze Unia nie zginęła!

European Union Youth Orchestra. Źródło: NFM

European Union Youth Orchestra. Źródło: NFM

W połowie sierpnia we Wrocławiu spotkały się dwa sztandarowe unijne projekty kulturowe – w Europejskiej Stolicy Kultury wystąpiła Młodzieżowa Orkiestra Unii Europejskiej (o jakże melodyjnie brzmiącym skrócie „i-ju-ła-joł”). W tle tego wydarzenia błąkał się jednak kryzys: kryzys samego projektu integracji europejskiej, rozsadzanego przez tendencje odśrodkowe i wzrastający nacjonalizm, jak i kryzys orkiestry, której w skutek nowych unijnych dyrektyw (preferowanie finansowania projektów wielostronnych kosztem instytucji, jaką jest od lat EUYO) nagle – po czterdziestu latach działalności! – zajrzało w oczy widmo rozwiązania.

Pragnąc zamieścić w programie koncertu jakieś polonicum, orkiestra wykonała uwerturę do Singspielu „Der Pole und sein Kind” (Polak i jego dziecko) Alberta Lortzinga. Specyficzny to utwór, w którym po paru taktach wstępu rozbrzmiewa Mazurek Dąbrowskiego, jednak we frywolnej, niemalże obrazoburczej, singspielowej instrumentacji. Specyficzny był też czas, w którym owo – jak się okazuje – słusznie zapomniane dzieło powstało. Przez Europę przetaczała się właśnie fala polskich migrantów (przeważnie młodych mężczyzn! – jak zapewne bystrze zauważyłby ówczesny migrantofob), uciekających przed popowstańczymi represjami „nocy paskiewiczowskiej”. W Niemczech polscy emigranci byli przyjmowani entuzjastycznie. Wszak wiedeński ład podtrzymał polityczne rozdrobnienie Niemiec, dojrzewających już w tamtym czasie do idei państwa narodowego. Polacy więc w oczach Niemców jawili się jako rewizjoniści porządku Świętego Przymierza i bojownicy o wolność narodów. Orkiestry ochoczo grały „Noch ist Polen nich verloren”, a propolską uwerturę „Polonia” już 1832 r. szkicował Richard Wagner. Polska ostatecznie faktycznie nie zginęła, może więc nie zginie i Unia?

Muzycznie uwertura Lortzinga mogła stanowić najwyżej obietnicę poranka. Jednak po zadziwiającej lekkości brzmienia oraz ostrych, granych z całego smyczka akcentach można było wnioskować, że obiecujący poranek znajdzie swoje zwieńczenie w czarownym wieczorze. I Symfonia Gustava Mahlera to wszak dzieło największego kalibru, a jednocześnie bodaj najczęściej wykonywana symfonia tego kompozytora. Podejrzewam, że dla wielu z tych młodych muzyków było to pierwsze z tym utworem – a prawdopodobnie z Mahlerem w ogóle – w orkiestrze. Brak większego orkiestrowego doświadczenia dawał czasem o sobie znać i muzycy nie zawsze grali równo, a forte potrafiło być hałaśliwe. Jednocześnie jednak muzycy zaprezentowali to, co najlepsze w młodych orkiestrach: energię, entuzjazm i fantazję. Brak doświadczenia jest też zarazem brakiem rutyny i pozwala dyrygentowi ulepić z tej materii najbardziej niezwykłe kształty.

Choć nie było to najlepsze wykonanie tej symfonii, jakie słyszałem, bez wątpienia było najbardziej plastyczne. W pierwszej części słychać było całe piękno budzącej się do życia przyrody, jakbyśmy nagle przenieśli się nad Attersee. W drugiej części grając ciężko i ciągnąc smyczkiem „od ucha do ucha” muzycy odtworzyli brzmienie knajpianej kapeli. Szczególnie zadziwiające były opadające pasaże w skrzypcach, gdzie każdy dźwięk dociążony był tak bardzo, że sprawiał wrażenie, jakby dany przebieg sprawiał muzykom trudność, a lekkie nierówności jedynie wzmacniały wrażenie ogólnej amatorszczyzny. Gdy jednak temat lendlera pojawił się w piano usłyszeliśmy jakby rewers tej knajpianej rubaszności: muzykę delikatną jak z pozytywki. W trio lekkie rubato ewokowało stan poalkoholowej błogości, jakże adekwatny po tej knajpianej przygrywce. Trzecia cześć oczywiście czarowała klezmerskim brzmieniem, jednak moją uwagę zwróciła prostota samego początku. Niektórzy dyrygenci już tutaj pozwalają sobie na klezmerujące rubato, w początkowej melodii kontrabasu pojawia się rozchwiana intonacja, a w partii obojów – glissandowe podjazdy. Inaczej w tej interpretacji: usłyszeliśmy muzykę skupioną, introwertyczną, poruszającą się w przedziale pianissimo-piano, a przez to chyba jeszcze mocniej poruszającą.

Dochodzimy tu do sedna tej wizji Mahlerowskiej symfonii: wszystko w niej było skrajne. Tempa – zabójczo wolne lub szaleńczo szybkie; dynamika sięgała od szmerowego pianissimo po huczące fortissimo, przez co szczególnie mocno uwydatniały się wszelkie kontrasty. Szczególnie wstrząsająco zabrzmiało doprowadzenie do kulminacji części pierwszej (powtórzone później w finale). Dyrygent powstrzymywał zespół i ociągał tempo coraz bardziej, tak, że nie miało się wrażenia przyspieszania, pomimo gęstniejącego rytmu. Kulminacja z fanfarą trąbek wyłaniających się z uderzenia w talerz przyszła więc zupełnie niespodziewania, a siedząca po mojej lewej stronie słuchaczka aż podskoczyła z wrażenia. Zapewne o podobny efekt chodziło Mahlerowi, skoro we wspomnianym fragmencie aż trzykrotnie wpisał nakaz zwolnienia, jednak tak dobrej egzekucji tych wskazówek jeszcze nie słyszałem. Pewien deficyt takiej interpretacji wykazała ostatnia część, zdecydowanie mocniej opartej na strukturze, kontrapunkcie. Te zaś nader często ginęły w huku orkiestrowego forte, przez co napięcie tego rozbudowanego mahlerowskiego finału czasem słabło.

Pomimo tego na słowa uznania zasługuje Vasily Petrenko, od bieżącego sezonu szef EUYO. Znać było, że każdy dźwięk w utworze jest przemyślany, każda zmiana tempa ma służyć budowaniu większej całości, a barwy zespołu zostały dobrane tak, by jak najlepiej ilustrować wizję dyrygenta. Petrenko posługiwał się całym wachlarzem gestów: czasem niemal lewitując, ledwo muskał powietrze koniuszkami palców, to znów wściekle uderzał batutą niczym batogiem, chcąc wymusić odpowiednią dynamikę i energię zespołu. Jednocześnie jest typem dyrygenta-showmana, co ujawniło się już podczas wejścia na scenę, gdy miną udawał zaskoczenie, że są dla niego w ogóle jakieś brawa. Jego wężowe ruchy w drugiej części były tyle atrakcyjne, co zbędne. Kulminacja tej showmańskiej postawy nastąpiła na bis, gdy dyrygent rozpoczął Lezginkę z baletu „Gajane” Arama Chaczaturiana, po czym dołączył do orkiestry, by grać na tamburynie.

Bis był zresztą prawdziwą eksplozją radości. Orkiestra grała na stojąco (kto mógł) i wyraźnie cieszyła się muzyką. Rzadko widuje się w orkiestrze, tyle uśmiechu, tyle oczu chłonących muzykę i wyrażających pełne zaangażowanie, tyle przyjemności ze wspólnego muzykowania. Ta radość udzielała się publiczności, a szczególnie dziewczynce – na oko ośmioletniej – która bijąc brawo energicznie podskakiwała na swoim fotelu, wzbudzając dziki entuzjazm orkiestry, szczególnie żeńskiej części zespołu. Optymistyczny był to koncert i optymizm niosący. Oto kolejne pokolenie, które chce działać razem, które chce pielęgnować skarby europejskiej kultury. Bo to właśnie wspólnota kulturowa jest najsilniejszym fundamentem zjednoczonej Europy, nie węgiel i stal. I dopóki pamiętamy, że istnieje wspólne europejskie dziedzictwo kulturowe i wynikające z niego wartości, dopóty projekt wspólnoty europejskiej będzie aktualny.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *