Wydaje się, że nic nowego nie można już powiedzieć w temacie „Bach”? Nic bardziej mylnego. Wystarczy sięgnąć do Altbachisches Archiv, kolekcji utworów dokumentującej kompozytorską działalność familii Bachów, pieczołowicie zebranej przez samego Johanna Sebastiana. Dziewięć lat temu na Wratislavii twórczość kantatową rodziny Bachów przedstawił John Eliott Gardiner, teraz belgijski zespół Vox Luminis zaprezentował „150 lat tradycji motetowej”. Wówczas koncert położyła paskudna akustyka kościoła św. Elżbiety, w której fanfarowe kaskady trąbek i szybkie przebiegi smyczków zupełnie się rozmazywały. Na szczęście akustyka kościoła św. Krzyża, w którym wystąpili Belgowie, jest bardziej przyjazna muzykom, a muzyce stricte wokalnej pogłos aż tak bardzo nie przeszkadza. Wręcz przeciwnie – wydaje się być nieodłącznie wpisany w tę muzykę.
Historia motetu pisana programem koncertu zaczyna jeszcze głęboko w XVII wieku, gdy królowała polichóralność. Muzycy podzieleni na dwie, czasem trzy grupy prowadzili ze sobą nieustanny dialog. Sposobów przeciwstawienia sobie dwóch zespołów było kilka: od prostej praktyki alternatim – śpiewu naprzemiennego – poprzez imitację, dopowiedzenia, efekty echa. Te dało się już słyszeć w pierwszym utworze „Unser Leben ist ein Schatten” Johanna Bacha, w którym część muzyków śpiewała z zakrystii, niczym tytułowy cień. Szczególnie interesujący był motet „Halt was du hast” Johanna Michaela Bacha, w którym na partię niskobrzmiącego chóru nakładał się chór głosów wysokich w swoistej „polifonii chórów”. Podobny efekt dało się zauważyć w wykonanym na bis „Unser Leben wahret siebenzig Jahr” tego samego kompozytora, w którym sopran ponad resztą głosów wykonywał długonutowy chorałowy cantus firmus. Inną zauważalną ścieżką rozwoju gatunku było stopniowe nasycanie utworów dysonansami, czego kulminację usłyszeliśmy w przejmującym „Das Blut Jesu Christi” Johanna Ludwiga Bacha. Zwieńczeniem całego koncertu był jednak motet TEGO Bacha „Jesu, meine Freude”. Fragmenty małoobsadowe mieszały się z chóralnymi, szeroko stosowana była imitacja, pojawiła się nawet fuga. Fakturalnie i harmonicznie, Johann Sebastian przyćmił swoją rodzinę i stało się jasne, dlaczego, gdy piszemy „Bach” bez imienia, myślimy tylko o jednym kompozytorze.
W wykonaniu zespołu Vox Luminis nie usłyszeliśmy wielkiego popisu umiejętności wokalnych. Usłyszeliśmy znacznie więcej – prostotę, szczerość i artystyczną pasję. Znamienne było, jak często muzycy pauzujący we fragmentach małoobsadowych zamykali oczy i lekko kołysząc się współprzeżywali tę muzykę. Zespół tworzą soliści, każdy z własnym, charakterystycznym głosem, który we fragmentach imitacyjnych uzyskiwał niezależność. Gdy jednak przychodziły chóralne eksklamacje czy kadencje, zespół brzmiał jak monolit i trudno było wyróżnić te – jeszcze przed chwilą tak odmienne! – głosy. I tyle wystarczyło, by w tak perfekcyjnym wykonaniu muzyka mogła przemówić sama bez konieczności uciekania się rewolucyjnych czy oryginalnych interpretacji.
Po trzech dniach spędzonych w NFM festiwal na moment wrócił do historycznych wnętrz. Można było przypomnieć sobie wszystkie ich zalety (niepowtarzalna atmosfera) oraz wady (trudna akustyka). Wiele koncertów poza NFM dużo by straciło, jednak cieszę się, że, gdy jest taka możliwość, festiwal wychodzi z tego nowoczesnego gmachu i powraca do własnej tradycji.