Muzyczne nieszczęście Wrocławia polega na tym, że w jego historii nie ma ani jednego pierwszoplanowego kompozytora, na którego legendzie można by budować muzyczną tożsamość miasta. Choć Carl Maria von Weber przez dwa lata prowadził wrocławską scenę operową, a Johannes Brahms skomponował Uwerturę Akademicką dla wrocławskiego Uniwersytetu, żaden czołowy kompozytor nie związał się na dłużej z miastem. Silvius Leopold Weiss czy Gregor Lange choć byli cenionymi kompozytorami, nie przedostali się do zbiorowej świadomości. Jednak Wrocław przez wieki był zasobnym miastem i stać go było na finansowanie bogatego życia muzycznego. We wrocławskich kościołach w XVII wieku wykonywano wielkoobsadowe utwory liczące aż do 44 głosów w podziale nawet na pięć różnych chórów (niewiele zatem ustępujące bezprecedensowej 52-głosowej „Missa Salisburgensis” Heinricha Bibera, która zabrzmi na festiwalu 17.09). Oprócz lokalnej twórczości na dużą skalę sprowadzano utwory kompozytorów z innych ośrodków, głównie z protestanckich Niemiec, lecz również północnych Włoch. Dzięki działalności wydawniczej organisty kościoła św. Elżbiety, Ambrosiusa Profego, Wrocław był ważnym ogniwem w transmisji włoskiego repertuaru na obszar niemieckojęzyczny. Pamiątką po tych czasach są bogate kolekcje wrocławskich (i śląskich) muzykaliów. Część z nich, niestety, uległa przemieszczeniom po zakończeniu II wojny światowej i dziś można je podziwiać w Warszawie czy Berlinie. To jednak, co zostało, wciąż stanowi niezwykle cenny zbiór, zawierający m.in. unikatowe druki muzyczne.
Pierwszy koncert z cyklu „Skarby Biblioteki Uniwersyteckiej we Wrocławiu” odbył się podczas ubiegłorocznego festiwalu. W programie znalazły się wówczas utwory lokalnych twórców w wykonaniu miejscowego zespołu Ars Cantus. Tym razem wykonano dzieła włoskiego Seicenta zachowane we wrocławskich zbiorach, a wśród wykonawców znaleźli się młodzi muzycy w większości związani z bazylejską Schola Cantorum. Głównym bohaterem wieczoru był cynk, na którym grali Gawain Glenton oraz Andrea Inghisciano. Co ciekawie, obaj panowie prezentowali odmienną technikę zadęcia: drugi z nich dął w instrument kącikiem ust. Czy taka technika wynika z jego trębaczej przeszłości i przyzwyczajenia ust do innej menzury ustnika? Niektórzy producenci cynków mają w ofercie specjalne szersze ustniki dla trębaczy, jednak Adnrea Inghisciano grał na zalecanym ze względów brzmieniowych wąskim ustniku. Niezależnie od techniki obaj panowie grali z wielkim kunsztem, jednak dla mnie bohaterką wieczoru była Giulia Genini na dulcjanie (protoplaście fagotu), który w jej rękach raz delikatnie mruczał, to znów demonicznie dął. Lekko brzęczące brzmienie instrumentu na tle niebiańsko łagodnej barwy cynków wydawało się pochodzić z piekła. Równie piekielna była wirtuozeria Genini zarówno na dulcjanie, jak i na flecie prostym, po który czasem sięgała. Cichymi bohaterami byli realizatorzy partii continuo, dyskretnie wycofani do momentu, gdy klawesynista, Guido Morini odegrał własną hipnotyzującą improwizację. A pozostałe utwory? No cóż, należały do obiegowego repertuaru, który usłyszeliśmy w ponadprzeciętnym wykonaniu. Ot, kolejny koncert muzyki dawnej. Co tu więcej dodać: przecież nie zacznę przepisywać książki programowej, szczególnie że NFM udostępnia omówienia koncertów za darmo w Internecie.
Kolejnym koncertem muzyki dawnej z pewnością nie można było nazwać występu Kristiana Bezuidenhouta z Aliną Ibragimovą. Pochodzący z Południowej Afryki pianista dwa lata temu dał w budynku starej giełdy niezwykły koncert z utworami Mozarta i Haydna, podczas którego… świętowane były jego urodziny (12 września). Tym razem w programie był tylko Mozart, którego twórczości pianista poświęcił znakomity cykl nagrań. Alinę Ibragimovą słyszałem na żywo po raz pierwszy i okazała się godną Bezuidenhouta partnerką. Gdy już przyzwyczailiśmy się do nieco szorstkiego brzmienia skrzypiec non vibrato, podziwiać mogliśmy absolutną precyzję intonacyjną i wspaniałe cieniowanie dynamiczne: płynne zmiany nacisku smyczka w ciągu frazy czy nawet pojedynczego dźwięku. Najpiękniejsze w grze artystów było niezwykle delikatne piano, którego kilka stopni mogliśmy usłyszeć w rondzie z sonaty Es-dur KV302. Sonata D-dur KV 306 rozpoczęła się z wielkim wigorem, niemal dowcipnie. Najpiękniejsze jednak znów było finałowe rondo, z quasi-improwizowaną quasi-kadencją, w której Mozart podejmuje zabawną grę z obiegowym trylem, którym zwykł kończyć swoje kadencje. Wykonanie Ibragimovej i Bezuidenhouta sprawiało wrażenie improwizowanego, znakomicie zaskakując, tam gdzie muzyka Mozarta gwałtownie i dowcipnie meandruje. Aż zacząłem się zastanawiać, czy nie wolę czasem ich wykonania od znakomitych nagrań Rachel Podger i Davida Coopera. Wróciłem do domu, posłuchałem i stwierdzam: wolę! Tym bardziej żal, że tak znakomici muzycy dostali dosyć letnie oklaski i ani razu nie bisowali. Skandal!