Dziennik Wratislavia, cz. 9

Giovanni Antonini, Il Giardino Armonico. Zdjęcie: Sławek Przerwa/NFM

Giovanni Antonini, Il Giardino Armonico. Zdjęcie: Sławek Przerwa/NFM

Akustyka Katedry pw. św. Marii Magdaleny we Wrocławiu nie należy do łatwych, mówiąc delikatnie. W ciągu lat swoich festiwalowych doświadczeń słyszałem w tym wnętrzu parę znakomitych koncertów, na których wykonawcy ujarzmili tę niełatwą przestrzeń, m.in. Daniel Harding z Deutsche Kammerphilharmonie Bremen w 2002 r., Philippe Herreweghe z Collegium Vocale Gent w 2003 r., Jerzy Semkow z Sinfonią Varsovią w II Symfonii Mahlera w 2004 r. czy Václav Luks z Collegium 1704 z muzyką Jana Dismasa Zelenki w 2014 r. Znacznie więcej pamiętam jednak koncertów, gdy ten potężny gotycki gmach zjadał nawet najlepszych wykonawców na kolację. Ostatnio do tej długiej listy dołączyły zespoły Academia Montis Regalis oraz Coro Maghini.

Jeśli miałbym obstawiać, co na czwartkowym koncercie poszło nie tak, obstawiałbym brak komunikacji pomiędzy chórem a orkiestrą. Gesty dyrygenta, Alessandra de Marchi, były bardzo czytelne i dokładne. Jeśli więc chór z orkiestrą wciąż nie mogły złapać pionu, prawdopodobnie musieli się wzajemnie nie słyszeć. Szczególnie, że już w pierwszych ławkach chór słychać było jakby zza ściany. Msza „Koronacyjna” Mozarta zabrzmiała przez to bardzo przeciętnie. Znacznie ciekawsze były nieszpory KV 339 również dzięki chorałowym antyfonom, pięknie zaśpiewanym przez panów z Coro Maghini. Wreszcie Laudate Dominum pokazało, jak należy sobie radzić w tej przestrzeni: wolniejsze tempo oraz delikatniejsza dynamika sprawiły, że nagle wszystko usłyszeliśmy dużo wyraźniej, a muzycy grali znacznie dokładniej. W końcu można było przekonać się o jakości obu zespołów, a wejście chóru w dynamice pianissimo to już po prostu była magia. Podobne wrażenia można było wynieść z zaśpiewanego na bis „Ave Verum” KV 618.

Na tym nieszczególnym koncercie wyróżniał się komplet w większości dość jeszcze młodych solistów. Publiczność najgoręcej oklaskiwała sopran, Ariannę Vendittelli, której jasny, mocny i czysty głos faktycznie mógł się podobać. Mi jednak przeszkadzała nadmierna wibracja i skłonność do forsowania dźwięku – w ten sposób śpiewając wokalistka niedługo będzie miała wibrato do kolan i głos do naprawy. Perłą wśród obsady był dla mnie brytyjski tenor, Rupert Charlesworth, o znakomicie ustawionym głosie i rezonacyjnej emisji. Co więcej, widać było, że on nie tylko tak śpiewa, on z tak samo ustawionym aparatem wokalnym mówi i oddycha. On tą emisją żyje, przez co wygląda, jakby w każdej chwili był gotowy do śpiewania. Jakby tego było mało, dysponuje znakomitą dykcją, w jego partii dało się zrozumieć każde słowo, a we fragmentach ansamblowych, to na nim spoczywał ciężar artykulacji tekstu. Proszę sobie zanotować to nazwisko w notesie – oto przyszła gwiazda!

Niezmienną gwiazdą festiwalu pozostaje Giovanni Antonini z zespołem Il Giardino Armonico. Na piątkowym koncercie wykonywali to, w czym czują się najlepiej – muzykę instrumentalną na smyczki. Jak zwykle słyszeliśmy zamaszyste tempa, krótką artykulację i zadzierzyste akcenty. Wszystko zaczęło się jeszcze dosyć niepozornie, od Symfonii F-dur Wilhelma Friedemanna Bacha. Potem przyszedł czas na koncert skrzypcowy G-dur Josepha Haydna i wspaniałe dialogi pomiędzy grupą pierwszych i drugich skrzypiec. Haydn grany przez zespół brzmi raczej jak mistrz późnego baroku, niż jak wczesny klasyk i trzeba przyznać, że w tej stylistyce wypada naprawdę dobrze. Tym bardziej warto śledzić kolejne albumy zespołu z serii Haydn2032. W szaleńczej, wciąż wymykającej się z regularnych fraz Symfonii G-dur Carla Philippa Emanuela Bacha zespół popisał się iście ognistym temperamentem. Wreszcie w koncercie C-dur na flet podłużny Georga Philippa Telemanna w partii solowej mógł czarować lider zespołu, Giovanni Antonini. Tak, wykonania były dalekie od precyzji, ale za to z jaką pasją i energią zagrane!

W tym żywiołowym instrumentalnym kontekście dziwnie brzmiała pietystyczna kantata „Selig ist der Mann” Johanna Sebastiana Bacha. Bo jak to tak? Tu wirtuozowski popis i wulkan energii, a tam – „Szczęśliwi, co leżą już w skrzyni drewnianej”?! Przypomina mi się przedziwna płyta zespołu Hesperion XXI, na której znalazły się dwa utwory Heinricha Bibera: Requiem á 15 oraz Battalia á 10. Z jednej strony jedna z piękniejszych mszy żałobnych w historii muzyki, a z drugiej – dedykowany Bachusowi (sic!) utwór napisany na ogrodową zabawę. Połączenie zaproponowane w piątek było równie niezręczne. Nie zapominajmy o klasycznej zasadzie stosowności (decorum)! W porównaniu do instrumentalnych popisów z pierwszej części koncertu, kantata zabrzmiała dość blado. „Zasługa” w tym również barytona, Benoita Arnoulda, który śpiewał płytkim i nieco skrzekliwym głosem. Partnerująca mu Lydia Teuscher wspaniale podkreślała tekst odpowiednią modulacją głosu i bardzo wyraźnie artykułowała każde słowo. Afektywność jej interpretacji, choć momentami aż przesadna, znakomicie współgrała z plastycznym i obrazowym tekstem kantaty. Szkoda, że sopranistka nie znalazła godnych sobie partnerów wśród pozostałych solistów.

Dziwne były to koncerty, w których – mimo widocznej klasy wykonawców – coś nie zagrało. W przypadku czwartkowego wieczoru była to trudna akustyka katedry św. Marii Magdaleny. Dzień później – osobliwe zestawienie programu. Przed nami jednak już tylko festiwalowe pewniaki: Msza Salzburska Bibera z Collegium 1704 oraz Pasja Mateuszowa Bacha pod kierunkiem sir Johna Eliotta Gardinera.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *