Przed warszawskojesiennym koncertem European Workshop for Contemporary Music, żartowaliśmy ze znajomymi, że skoro „Workshop” to otrzymamy koncert muzyki warsztatowej. Wiele się nie pomyliliśmy.
Koncert otworzył utwór „Oczekiwanie” Marcina Bortnowskiego. Kompozytor plasuje się w nurcie nowego romantyzmu, mogliśmy więc znów posłuchać nieco tradycyjnych elementów dzieła muzycznego: atonalnej melodyki, sekundowo-trytonowych harmonii, klasycznych technik wykonawczych. To nie zarzut, kiedyś spodobało mi się „I morza już nie ma”. Tym razem zabrakło mi jednak pewnego skupienia i zamknięcia, które cechowało tamten utwór. Eksplozje crescenda na gran cassie były dla mnie przerysowane, a wiolonczelowe solo Andrzeja Bauera, przypominające brzmieniem teremin – przedziwne. Nie można jednak Bortnowskiemu odmówić, że są w jego muzyce emocje, która mogą rezonować z czyimiś uczuciami. Z moimi nie rezonowały wcale.
Emocji zabrakło zupełnie w „ni” Marka Andre, cyklu suchych, technicznych miniatur. Każde z ogniw utworu skupiało się na innym rodzaju artykulacji czy rozszerzonych technik wykonawczych. Kto jednak jest stałym bywalcem koncertów muzyki współczesnej, zna już dobrze te wszystkie chwyty. Utwór Marka Andre obnażył jałowość i miałkość „poszukiwań brzmieniowych”, gdy nie idą za nimi żadne dodatkowe treści czy dramaturgia – nawet czysto muzyczna! Kolejnym przykładem takiej pustej, wydmuszkowej muzyki było „Karakuri – Poupée Mechanique” Ondřeja Adámka. W komentarzu czytamy, że utwór powstał „intuicyjnie, eksperymentując z własnym głosem i ręką”. Hmmmm… Ostatecznie wyjaśniło się, że śpiewaczka, owa tytułowa „mechaniczna lalka” porusza ręką, a każdemu jej gestowi towarzyszy specyficzny odgłos. Odgłosy te z czasem są naśladowane i przetwarzane przez orkiestrę. Do tego mamy jakieś „śmieszki”, że wokalistka się obraca, to obraca się też puzonista. Byłem tym utworem zażenowany i miałem wrażenie, że jest to muzyczny suchar, który bawił tylko kompozytora. Można, tylko po co?
Koncert uratował Salvatore Sciarrino (jak to dobrze, że tyle go w tym roku na festiwalu!). Sciarrino skorzystał zasadniczo z tych samych środków, co Andre czy Adamek, jednak różnica jest w tym, jak to zrobił. W jego „Introduzione all’oscuro” wciąż towarzyszy nam cudownie nieregularnie regularne slapowe ostinato klarnetu, przypominające bicie serca, jak również słabnący oddech fletu. Ta muzyczna ilustracja umierania jest przejmująca i trzymała mnie na skraju siedzenia. Gdy w zakończeniu osuwamy się w opadających kwintach i kwartach na najniższych pustych strunach wiolonczeli i kontrabasu, oddech i bicie zanikają. Na koniec odzywa się flażolet skrzypiec i coś ściska nas za serce. Przez dłuższą chwilę zamieramy w ciszy, zanim odważymy się bić brawo.
Równie przejmującym utworem był „Key of presence” Brigitty Muntendorf, otwierający drugi koncert. Dwóch pianistów siedzi naprzeciw siebie, wykonując lustrzane gesty, grając na klawiaturze, strunach i uderzając w przetwornik umieszczony w kieszeni na wysokości serca. Z głośników dobiega ciężka, chropowata muzyka. Słyszymy fragment wiersza Jorge Salinasa: „Something is coming my friend”. Brzmi to trochę jak dialog obu pianistów – tak zgodnych w swoich ruchach. Jednak wraz z rozwojem utworu, dochodzi im tyle zadań, tyle szybkich gestów, które muszą wciąż wykonywać, że ich partie przestają się pokrywać, muzycy oddalają się od siebie. Z głośników słyszymy „rockets touching your heart” (stąd jakże ważny gest kładzenia ręki na sercu), a potem „It will make you cry”. Wzruszający jest nawet sam układ sceny z dwoma pianistami: tak bliskimi sobie, a jednak rozdzielonymi masą dwóch fortepianów. Utwór traktuje o przemijaniu i za każdym razem, gdy go słyszę głęboko mnie porusza. Jedyne, co mi przeszkadzało, to zbyt jasne światło na scenie (przydałoby się punktowe oświetlenie pianistów) oraz kompozytorka trochę zbyt entuzjastycznie ciesząca się z tego, że właśnie grają jej utwór. Wiersz Salinasa nie jest łatwy do znalezienia, więc oszczędzę czytelnikom tego trudu i przytoczę go tu w całości:
Something is coming my friend.
Good or bad,
you will now it at the end.
Something is coming my friend,
Stars falling apart, rockets touching your heart.
Something is coming my friend.
It won´t be no good no bad,
It will make you cry or laugh.
What will be, will be, qué será, será!
Something is coming…
Nadeszła, owszem, pora na prawykonanie nowego utworu Piotra Peszata, „The Message”. Charakterystyczne dla kompozytora stało się użycie samplera, stąd na początku utworu słyszymy powtarzający się „motyw samplowy”. W warstwie wideo pojawiają się gesty muzyków zestawione ze scenami przemocy, fragmentami walki w ringu (z której dźwięk momentami się przebija) czy różnych ujęć ćwiczeń z bronią palną. Jeśli rozumiem intencję, chodzi o zwrócenie uwagi z jednej strony na brutalną stronę ludzkiej natury, a z drugiej na sztukę gry na instrumentach, która w warstwie leksykalnej też wiąże się z przemocą (ostatecznie instrumenty uderzamy, szarpiemy itd.). W kontrze do tych „brutalnych” technik, kompozytor eksploruje „czułe” artykulacje – głaskaniu i pieszczeniu klawiatury na ekranie towarzyszy sympatyczna twarz młodej dziewczyny. Potem jednak kompozytor popada w autotematyzm, rozpoczyna się sekcja „Peszat Symphonic” i rzeczywiście warstwa elektroniczna brzmi jak tanie orkiestrowe sample. Nawiązuje przy tym do X-Factora, pokazuje na ekranie twarze jurorów i coraz częściej atakuje szumowym klasterem, mającym imitować wykorzystywany w tego typu programach „buzzer” oznaczający negatywną opinię jury. W zakończeniu zdjęcie kompozytora zostaje przetworzone cyfrowo, aż pojawi się w postaci aminowej, uśmiechnie się i puści oko. No, ok. Mam z „The Message” podobny problem jak z „Aaronem S”. Różne fragmenty z osobna były bardzo pomysłowe, całkiem dowcipne i perfekcyjnie zrobione od strony technicznej. Te fragmenty nie skleiły mi się jednak w spójną całość. Nie bardzo wiem też, jaki był „message” w „The Message”. No i zakończenie z gwałtownie uciętym narastającym crescendo elektroniki jest bardzo stereotypowe.
Wykonane na zakończenie koncertu „Trash Music” Wojciecha Błażejczyka słyszałem podczas premiery na „Poznańskiej Wiośnie”. Ciekawy byłem czy utwór, który pozytywnie wyróżniał się na „Wiośnie”, na „Jesieni” nie będzie już nieco przywiędły. Po drugim słuchaniu w zasadzie podtrzymuję swoją ówczesna opinię, którą z lenistwa tu przytoczę: „Kompozytor wydobył z nich [obiektofonów] brzmienia, które zaskakująco dobrze komponowały się z partiami klasycznych instrumentów. Utwór stanowił ciąg rozbudowanych zespołowych crescend, gwałtownie urywanych, by zrobić przestrzeń dla głosu. „Śmieciową” muzykę uzupełniały „śmieciowe” teksty („Przed użyciem zapoznaj się z treścią ulotki…”), znakomicie interpretowane tak wokalnie, jak i aktorsko przez Martę Grzywacz. Całość charakteryzowała się delikatnym posmakiem absurdu, jednak kompozycja nie była happeningiem.” Wyjątek stanowi oceny wykonania Marty Grzywacz, która tym razem przez cały utwór nieznośnie irytowała mnie swoją egzaltacją, odwracając uwagę od treści utworu. Z ciekawości aż sięgnąłem po nagranie z Poznania i rzeczywiście – wówczas interpretowała tekst z większym smakiem.