Dziennik Sacrum, dziennik Profanum, cz. 4

Stephen Drury. Zdjęcie: Michał Ramus

Stephen Drury. Zdjęcie: Michał Ramus

Niby na Sacrum Profanum opuściliśmy już bezpieczne wody klasyków awangardy XX wieku, ale z drugiej strony – czy John Zorn też już nie jest klasykiem, tyle że nowojorskiej sceny eksperymentalnej? Wykonawcy też wywodzili się w większości z grona klasyków: pianista Stephen Drury oraz Arditti Quartet (zespół o ponad czterdziestoletnim stażu) z małym nieklasycznym akcentem w postaci Barbary Kingi Majewskiej.

Twórczość Zorna kojarzy mi się głównie z jego „game pieces” z lat 70. i 80.: kompozycji dających muzykom przestrzeń swobodnej improwizacji z jednej strony, lecz z drugiej wymagających podporządkowania się strukturze utworu i błyskawicznych zmian charakteru muzyki. Najstarszy wykonany podczas koncertu utwór, fortepianowy „Carny” z 1991 r., jeszcze nawiązuje do tej zmienności inspirowanej kreskówkowymi partyturami Carla Stallinga. W innym utworze na fortepian, „… (fay çe que vouldras)”, gwałtowna zmienność (choć wciąż obecna) powoli ustępuje miejsca szukaniu odpowiedniej brzmieniowej aury, m.in. poprzez wprowadzenie preparacji fortepianu. Trochę z tego charakteru miał też „Necronomicon” na kwartet – ciąg miniatur, w którym niby wciąż sporą rolę odgrywają ostre kontrasty, jednak fragmenty utrzymane w jednej stylistyce są już znacznie dłuższe. Najsłabszym utworem wieczoru bez wątpienia był „Kol nidre” – trochę filmowy, trochę klezmerski smyczkowy quasi-lament z osią długich flażoletowych dźwięków granych przez pierwsze skrzypce. No i wreszcie ekspresywny „Pandora’s box”, łączący dyskretny smyczkowy akompaniament ze skrajnymi technikami wydobycia głosu: od klezmerującego zawodzenia, po śpiew na zaciśniętym gardle, sprawiający wrażenie duszenia się wokalistki. W głosie Barbary Kingi Majewskiej były wszystkie te emocje (choć bez przesady), jednocześnie jednak jej wykonaniu brakowało precyzji, szczególnie w zakończeniu nie było porozumienia między nią a muzykami z Arditti Quartet. Niezbyt podobało mi się, że śpiewaczka po zakończeniu wystawiła język w kokieteryjnym geście: „oj, może mi nie wyszło, ale za to jaka jestem urocza…”.

Sacrum: Stephen Drury. Pianisty nie speszyły nawet problemy z fortepianem na początku koncertu. Instrument pod jego palcami brzmiał barwnie i bogato. Jednocześnie mimo zabójczej precyzji wykonawczej, czuć było w jego grze niemal jazzową lekkość i swobodę. „Carny” w jego wykonaniu błyszczał wszystkimi tymi poplątanymi stylistykami niczym wielofasetowy kryształ.

Profanum: Arditti Quartet. Muzycy kwartetu znani są z morderczej sprawności technicznej i rytmicznej. W prostym i melodyjnym „Kol nidre” pokazali jednak, że są średnim kwartetem, gdy chodzi o stopliwość i jakość brzmienia. Również intonacja pozostawiała trochę do życzenia (chwiały się te flażolety…). W „necronomiconie” muzycy mieli dużo więcej do grania, co przychodziło im jednak bez większego wysiłku i tę łatwość można było zobaczyć na ich twarzach. Granie muzyki eksperymentalnej bez pełnego zaangażowania brzmi i wygląda dosyć fałszywie, jakby Arditti ubierali muzykę Zorna w tradycyjny, mieszczański strój. Nie podobała mi się też bufonada Irvine’a Arditti, gdy po wykonaniu „Kol nidre” żartował, że teraz jest czas na kaszel (w trakcie wykonania utworu ktoś okrutnie się rozkaszlał), a gdy pomiędzy częściami „Necronomiconu” odezwały się wątłe oklaski ironicznie się uśmiechał.

Koncert upłynął pod znakiem paru wpadek, które jednak były trudne a może nawet niemożliwe do przewidzenia przez organizatorów. Zdarza się. Pamiętam, jak na „Sacrum Profanum” w 2008 roku padł prąd podczas wykonywania elektroakustycznych „Kontakte” Karlheinza Stockhausena. Żartowano wtedy, że wysiadły kontakty, a ja w gruncie rzeczy cieszyłem się, że mogłem ten utwór wysłuchać jeszcze raz od początku.

,

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *