Dziennik Sacrum, dziennik Profanum, cz. 6

Koncert "Sono Genera". Zdjęcie: Piotr Krochmal

Koncert „Sono Genera”. Zdjęcie: Piotr Krochmal

Może robię się sentymentalny, ale podczas tegorocznego Sacrum Profanum lubię wracać do swoich formacyjnych wspomnień z festiwalu. W roku 2008 wybrałem się na festiwal po raz pierwszy, wybierając z programu pięć koncertów. Wśród nich znalazło się wykonanie „Stimmung” Karlheinza Stockhausena przez Theatre of Voices. Przez około 45 minut słuchałem tego utworu, zastanawiając się: „co to, …, jest?”. Nie bardzo wiedziałem, czy to dreptanie po alikwotach, spacer po samogłoskach i katalog imion bóstw z różnych kultur to jakiś straszny kicz, gigantyczne oszustwo, czy może coś, czego nie rozumiem. Po 45 minutach jednak cos we mnie zaskoczyło, wyłączyłem analityczne myślenie i przez kolejne około pół godziny jak w transie pogrążyłem się w tym rytuale i z koncertu wyszedłem wstrząśnięty. Dlaczego o tym wspominam? Bowiem podczas wczorajszego koncertu Eyvinda Kanga „Virginal Co Ordinates” też zastanawiałem się, co to jest i stawiałem sobie te same pytania. Miałem wielką nadzieję, że może coś we mnie zaskoczy i ten utwór też stanie się dla mnie przeżyciem. Nie zaskoczyło. Spróbuję zatem wyjaśnić sobie dlaczego.

Utwór, a zarazem album Eyvinda Kanga „Virginal Co Ordinates”, to – jak przeczytałem w festiwalowej książce „Alchemia muzyki współczesnej” – utwór „kontemplacyjny, medytacyjny, ascetyczny czy też po prostu minimalistyczny”. Wyrażają się w nim zainteresowania jego autora alchemią, co może tłumaczyć, z jakiego klucza znalazł się na festiwalu. Jeśli ktoś jednak liczyłby na minimalizm spod znaku Steve’a Reicha z przesunięciami fazowymi i metamorficznym charakterem muzyki, to się raczej zawiedzie. Minimalizm u Kanga oparty jest na dosłownych powtórzeniach, a zmiany dokonują się poprzez wprowadzenie nowych pętli, często na zakładkę z poprzednimi motywami. Rytmicznie utwór jest bardzo prosty, wszystko utrzymane jest w klarownym metrum 4/4, a szczytem rytmicznego wyrafinowania jest nałożenie na dwójkowe rytmy smyczków, triolowych motywów blachy. Instrumentacja nader często wpada przy tym w filmowy stereotyp: temat inicjowany przez instrumenty dęte zostaje podjęty przez smyczki; albo – wokalne solo z unisonowym towarzyszeniem instrumentu dętego bądź smyczków; albo – chorał blachy kontrapunktowany przez drobnowartościowe motywy w smyczkach. To wszystko nałożone zostało na folklorystyczne ostinato dwóch tambur. Utwór wymaga całkiem sporego nakładu środków (orkiestra, solista, tambury, elektronika), który wcale nie zostaje zbyt twórczo wykorzystany. Przy całej swojej prostocie utwór Kanga jest zbyt rozproszony, nie stawia nas przed percepcyjnym wyzwaniem, lecz snuje w gruncie rzeczy dość klasyczną narrację.

Szczególnie pierwsza faza utworu ma czytelną łukową strukturę, której skrajne punkty wyznaczają asemantyczne solówki Mike’a Pattona. Pośrodku czeka nas jeszcze pizzicatowa, altówkowa solówka Kanga (całkiem ciekawa rytmicznie, oparta na hinduskiej radze) oraz jeszcze jedno solo Pattona, tym razem w formie dość powtarzalnej piosenki. Gdy po opisanym łuku pojawiło się szumowe crescendo-diminuendo byłem pewien, że utwór się kończy w typowy dla wielu kompozycji sposób. Eyvind Kang trochę mnie w tym miejscu zaskoczył, bowiem dokleił po tym segmencie jeszcze parę piosenek, znów układających się w klamrę infantylizujących solówek Pattona, w których otwartym głosem śpiewa „la, la, la”. W środku znów mieliśmy solo Kanga oraz piosenkę Pattona, więc ogólnie można formę określić jako lustrzany podwójny łuk. Owszem, w drugiej części Kang starał się nieco urozmaicić brzmienie wprowadzając np. sekcję opartą na glissandach smyczków, ale to mogła być nowość najwyżej dla niedzielnych słuchaczy jazzu.

Znacznie lepiej podobał mi się wcześniejszy koncert „Sono Genera” Anny Zaradny, Roberta Piotrowicza i Jérôme’a Noetingera, na którym przynajmniej nie odliczałem czasu w nadziei, że zaraz się skończy. Podobało mi się specyficzne brzmienie uzyskane dzięki zastosowaniu po części analogowych źródeł dźwięku. Formalnie koncert budził skojarzenia z utworem Kaspera Toeplitza: również mieliśmy tu do czynienia z ciągiem crescend, jednak w przeciwieństwie do „Agitation & Stagnation” każde kolejne narastanie było coraz słabsze. Ciekawe też, że koncert bardziej niż „noise’owy” występ zeitkratzer atakował mnie głośnym dźwiękiem, skrajnie wysokimi i niskimi częstotliwościami.

Sacrum: Wystawa „Rondo znaczy koło” Anny Zaradny. Zanim rozpoczęły się wczorajsze koncerty, Anna Zaradny oprowadzała po swojej wystawie w Krakowskim Bunkrze Sztuki. Wszystkie instalacje/obiekty dźwiękowe wpisują się tutaj w kształt koła, a jednocześnie dźwięki z różnych instalacji krążą w powietrzu, przecinają się i tworzą ciekawy rezultat dźwiękowy. Szczególnie do gustu przypadł mi skąpany w połowie w świetle, w połowie skryty w cieniu „Najsłodszy dźwięk krążącego firmamentu” – dysk z zamocowanymi dziesiątkami małych głośników. Piękny wizualnie i dyskretny muzycznie. Długo stałem też przez „Punctus contra punctum”, w którym punktowe dźwięki z głośników kontrapunktują wyświetlane na ścianie różnobarwne koła.

Profanum: Entuzjastyczne okrzyki, którymi powitano Mike’a Pattona i Eyvinda Kanga. Nie wykluczam, że komuś wczorajszy koncert mógł się rzeczywiście podobać. Jednak owacja na stojąco była przesądzona zanim koncert się zaczął po tym, jak przywitano znanych artystów. I tylko przeciw temu się buntuję. Nie chcę tutaj przekonywać przekonanych, ale mam nadzieję, że słuchacze, którzy tak licznie zasiedli wczoraj w ICE, przyjdą też na Mike’a Pattona wykonującego Stockhausena i Beria. Wtedy rzeczywiście powiem, że festiwal spełnił swoje zadanie i stał się przestrzenią spotkania.

Przede mną już tylko finał Sacrum Profanum i co mi zostaje więcej do dodania? Chyba tylko wkleić link do „Stimmung” Stockhausena w wykonaniu Theatre of Voices.

,

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *