Kolejne dwa festiwalowe wieczory należały do Paula Agnew wykonującego muzykę z przełomu XVI i XVII wieku o tematyce miłosnej i przesyconą dysonansami. Najpierw w towarzystwie lutnisty Paula d’Odette zaprezentował pieśni Johna Dowlanda, by następnego dnia wraz z prowadzonym przez siebie zespołem Les Arts Florissants wykonać madrygały z IV, V oraz VI księgi madrygałów Claudia Monteverdiego.
Być może nieco na siłę poszukuję wspólnych tropów w twórczości obydwu kompozytorów, ale wydaje mi się, że interpretacje Paula Agnew w obu przypadkach zmierzały w tym samym kierunku: podkreślenia potencjału wyrazowego utworów poprzez sięgnięcie po skrajne środki dynamiczne czy artykulacyjne. Gdy usłyszałem Agnew śpiewającego pieśni Dowlanda uświadomiłem sobie, jak bardzo przywiązałem się w ostatnim czasie do delikatnych, eterycznych wykonań tej muzyki przez kontratenorów. Tymczasem we „Flow my tears” Agnew dochodzi wręcz do pełnego rozpaczy krzyku. W bardziej frywolnych pieśniach, jak „Fine knack for ladies”, wspomagając się mimiką śpiewa znów tak sprośnie, że co bardziej pruderyjne osoby mogłyby od tego spąsowieć.
Jedyną pieśń, w której nie mogłem zaakceptować tej egzaltowanej i rozemocjonowanej interpretacji, stanowi „In darkness let me dwell”. O ile jeszcze we „Flow my tears” czy „Go crystal tears” można sobie wyobrazić ekspresywny szloch, o tyle „In darkness let me dwell” porusza już ten obszar rozpaczy, gdy kończą się łzy, zamiera nam głos i zostajemy sami w przejmującej ciszy. Paul Agnew zakłócając tę ciszę osłabił dla mnie wymowę utworu. Ciszy nie mógł za to zakłócić Paul d’Odette, gdyż lutnia z natury nie jest głośnym instrumentem. Wątpię zresztą, by lutnista chciał to robić. Wsłuchując się w lekko trącane i rozpływające się we wnętrzu Dworu Artusa dźwięki „Lachryme” czy „Semper Dowland, semper dolens” czułem właśnie tę tragiczną pustkę, której zabrakło w „In darkness let me dwell”, by przy skocznych dyminucjach „Farewell”, „Aloe” czy fantazji natychmiast się rozpogodzić.
W równie ekspresywnych wykonaniach zabrzmiały następnego dnia mantuańskie madrygały Monteverdiego. Muzycy dla oddania treści utworów stosowali ostre kontrasty dynamiczne, gwałtowne zmiany tempa, zróżnicowaną artykulację. Iście manieryczne wykonanie manierystycznej muzyki! Wspaniale zabrzmiał „Si, ch’io vorrei morire” z IV księgi, w którym wielkie crescendo połączone ze stringendo ilustrowało rosnące erotyczne napięcie. Przyspieszenie połączone z nagłym piano znakomicie oddało „słowa rozwiewane w wietrze” z „Ohimè il bel viso” z VI księgi. Pięknie zabrzmiały też dramatyzowane madrygały z V księgi „T’amo, mia vita” czy „E cosí a poco a poco” oraz przejmujący deklamacyjny początek z „Era l’anima vita”. Chyba najmniej zajmująco zabrzmiała najbardziej znana z prezentowanych kompozycji: „Lament Ariadny”, zupełnie przyćmiony przez porywające wykonanie lamentu Glaukosa „Sestina: Lagrime d’Amante al Sepolcro dell’Amata”.
„Les Arts Florissants” zostali w zapowiedzi koncertu nazwani „supergrupą” i nie było w tym żadnej przesady. Zespół skupia wybitnych muzyków o mocnych i szlachetnych głosach. Członkowie zespołu stanowią zgraną grupę. Nikt nie wybija się tu ponad innych śpiewaków, jeśli nie wymaga tego jego partia. Wszyscy też są wyjątkowo zgodni w kwestii interpretacji. Nikt nie hamuje tu emocji, lecz każdy podporządkowuje się tej szczególnej wizji muzyki Monteverdiego, jaką prezentuje Paul Agnew.
Tak ekspresywne, niemal egzaltowane wykonania muzyki Monteverdiego mogłoby wydać się komuś przesadzone. Tym bardziej, że – podobnie jak w przypadku muzyki Dowlanda! – utrwalił się bardzo eteryczny, wygładzony, niemal bezpłciowy ideał brzmieniowy jego madrygałów. Pozwalając dojść do głosu emocjom, nawet tym skrajnym, Paul Agnew sięga do estetyki romantycznej, lecz jednocześnie łączy ją ze zdobyczami wykonawstwa historycznie poinformowanego. Klasyczna sytuacja, gdy trzeba wykonać krok do tyłu, by móc zrobić dwa do przodu.
PS. „Les Arts Florissants” nagrywają wraz z Paulem Agnew cykl płyt poświęconych madrygałowej twórczości Monteverdiego. Nagrania jednak nie czynią zadość ich wykonaniom. Kto jeszcze nie słyszał zespołu na żywo – kolejna szansa w przyszłym roku!
PS2. Choć muzycy „Les Arts Florissants” prosili o nieprzerywanie ich występu oklaskami, podczas pierwszej części koncertu rozległy się brawa w dość naturalnym miejscu, przy przejściu z IV do V księgi madrygałów. I tak w tym miejscu zaplanowana została przerwa na dostrojenie instrumentów, więc nie stało się nic bardzo złego. Dwóch panów siedzących za mną skomentowało jednak: te jedne brawa zepsuły cały koncert! Cóż mogę na to powiedzieć? Chyba tylko: hahahahaha. JEDNE brawa zepsuły CAŁY koncert?! Nieodmiennie w takich sytuacjach polecam lekturę tekstu Stefana.