Sporo było ostatnio mowy o konceptualizmie i postinternecie, również na niby-tygodniku. Czas więc już najwyższy, aby w ramach utworu tygodnia przedstawić jakiś utwór przedstawicielki obu tych nurtów, Jennifer Walshe. Padło na kompozycję „Dordán”, która była pierwszym utworem kompozytorki, jaki słyszałem (a także dlatego, że inne dłuższe formy Walshe, jak np. „The Total Mountain” nie są dostępne w całości na Internecie…). Utwór ujął mnie wówczas swoim genialnym pomysłem, który wcale nie został spalony w wykonaniu. „Dordán” stanowi muzyczny mockument na temat fikcyjnych awangardowych irlandzkich kompozytorów: Pádraiga Mac Giolla Mhuire oraz Caoimhína Breathnacha. Pierwszy z nich wypracował nowy styl irlandzkiej muzyki tradycyjnej, oparty jedynie na burdonie dud, zbliżonego do brzmienia dronów. Drugi – prowadził eksperymenty z taśmami magnetofonowymi, m.in. zakopując je pod ziemią. W ten sposób dwoje nieznanych artystów stało się prekursorami awangardowych kierunków w muzyce XX wieku.
W pełni zrozumiałem błyskotliwość pomysłu Walshe dopiero po pewnym czasie, gdy wysłuchałem wykładu prof. Harry’ego White o nacjonalizmie w muzyce irlandzkiej. Dowiedziałem się wówczas, iż irlandzkie elity intelektualne z XIX wieku uważały wysoką kulturę muzyczną z jej instytucjami (orkiestry symfoniczne, opery) czy gatunkami (symfonie, opery, koncerty, sonaty, kwartety, etc.) za przejaw kultury brytyjskiej, dążącej do wynarodowienia Irlandczyków. Z tego względu mówiąc o „szkołach narodowych” w XIX wieku trudno mówić o przedstawicielach Irlandzkiej Szkoły Narodowej, gdyż uznano, że jedynie muzyka tradycyjna może zostać uznana za przejaw rodzimej kultury irlandzkiej. W tym kontekście Irlandia przedstawia się jako największe peryferie europejskiej muzyki artystycznej. Ponieważ zaś irlandzcy kompozytorzy nie mają swoich wielkich poprzedników, do których mogliby się odwołać, należy ich stworzyć. Na tym polega geniusz przewrotnego pomysłu Walshe. Kompozytorka przepracowuje w nim historię swojego kraju, z wielką emigracją (widzimy m.in. fragmenty kronik z urzędu imigracyjnego na Ellis Island w Nowym Jorku), bandyckimi napaściami czy lokalnymi bójkami. A także z tradycyjną muzyką irlandzką, bo przecież bez niej nie da się mówić o Zielonej Wyspie. Z tych elementów inteligentnie skleja nową wizję, w której elementy muzyki folkowej stają się materiałem awangardowych działań artystycznych.
Koncept Walshe nie pozostaje jednak błyskotliwą ideą, lecz zostaje znakomicie zrealizowany w muzyce. Od samego początku słyszymy burdon: czy to nucony przez muzyków, czy to wykonywany na jednym z instrumentów czy też w partii elektronicznej. Otwierające utwór gitarowe solo może przywodzić na myśl improwizującego muzyka folkowego. Mamy też nawiązanie do twórczości Breathnacha w postaci dwóch magnetofonów, z których odtwarzane są taśmy. Prawdziwie uroczy jest fragment, w którym wszyscy muzycy zespołu grają na gwizdkach urodzinowych, których brzęczenie rzeczywiście może przypominać burdon dud. Jednak największe wrażenie robi na mnie rozjaśnienie i oczyszczenie muzyki na koniec utworu. Fragment z powoli wstępującą skalą w partii puzonu jest prawdziwie katartyczny, niczym rytuał zakopania na skrzyżowaniach kaset magnetofonowych, które miały pochłaniać złą energię tych miejsc. Do tego należy dodać przekonującą warstwę wideo, w której nie zabrakło parę montażowych dowcipów, jak wtedy, gdy zdanie „when I die, Galway will be written in my…” zostaje przerwane przez zdjęcie mięśnia sercowego w miejscu, w którym spodziewamy się słowa „heart”. Jeśli coś mi nie odpowiada w tym utworze, to kampowość niektórych gestów czy powiewania chorągiewkami. Ale to tylko drobna skaza.
Wreszcie zostaje problem klasyfikacji. Czy „Dordán” jest utworem konceptualnym? Niewątpliwie. Czy jest utworem trans medialnym? Z pewnością. Czy jest utworem postinternetowym? Może w jakimś bardzo ogólnym sensie, że Internet spopularyzował różnego rodzaju „fejki”. Bądźmy jednak szczerzy – średnio mnie to obchodzi. Najważniejsze, że „Dordán” jest świetnym utworem.