To miało być prawdziwe wydarzenie. Przed wrocławską publicznością miała wystąpić Kate Liu – ulubienica krytyki i publiczności ostatniego Konkursu Chopinowskiego. W programie miał znaleźć się III Koncert fortepianowy Sergiusza Prokofiewa, pozwalający pianistce zaprezentować się w zupełnie nowym świetle. Wybór utworu zdawał się być również symboliczny: przecież to właśnie ten koncert stał się jednym z popisowych numerów wybitnej laureatki Konkursu, Marthy Argerich. Z koncertem Prokofiewa świetnie miał współgrać wykonany w drugiej części wieczoru Koncert na orkiestrę Beli Bartóka. Niestety, pianistka odwołała wszystkie swoje najbliższe występy, a z wrocławską orkiestrą wystąpił inny finalista ubiegłorocznego konkursu, Georgijs Osokins, przywożąc swój konkursowy koncert e-moll Fryderyka Chopina.
W 2015 roku Osokins uchodził za osobowość i objawienie z jednej strony oraz za skandalistę z drugiej. Po półtora roku, gdy emocje już opadły, można jego kreacjom scenicznym przyjrzeć się z dystansem. Łotysz bez wątpienia jest bardzo utalentowanym pianistą, jednak genialne pomysły interpretacyjne, jak znakomite dzwoneczkowe odzywki w wolnej części utworu, przeplata niczym nieuzasadnionymi dziwactwami, jak bezsensowne akcenty na ostatnie dźwięki motywów i fraz. Błyskotliwe pasaże sąsiadują w jego wykonaniu ze sztywnym i siłowym graniem oraz bałaganem w tekście utworu. Ponadto cały jego występ jest silnie pokryty manierą, począwszy od nonszalanckich ukłonów, poprzez czerwoną wstążkę (od uroków?) przewiązaną na prawej ręce, skończywszy na zupełnie zbędnych zawijasach ręką. Nie tędy droga do artystycznego mistrzostwa. Występ pianisty najlepiej podsumowały dwa bisy: preludium gis-moll Sergiusza Rachmaninowa zabrzmiało świeżo, niezwykle oryginalnie. Zaczęło się najdelikatniejszym piano, ujawniającym impresjonistyczny charakter utworu, potem jednak pianista zaczął z tej mgławicy dźwięku wydobywać pojedyncze ostre motywy jak z jakiegoś surrealnego danse macabre. Wykonana zaraz potem etiuda op. 8 nr 12 Aleksandra Skriabina została za to wykonana w myśl zasady: szybciej, więcej, głośniej, a do tego aż roiło się w niej od błędów.
W koncercie Chopina niezbyt podobała mi się gra orkiestry NFM prowadzonej przez George’a Tchitchinadze. Orkiestrowe tutti wydawały mi się zagonione, pozbawione niezbędnej w muzyce Chopina swobody i niemal wokalnego oddechu. Miałem nadzieję, że czas którego muzycy widocznie nie poświęcili na ćwiczenie ogranego akompaniamentu, przeznaczyli na szlifowanie utworu Bartóka. Szczególnie, że pięknie ustawiona dynamika z orkiestrowego wstępu drugiej części sugerowała, że gruziński dyrygent lubi wejść w szczegóły. Wykonanie Koncertu na orkiestrę pokazało, że nie tyle lubi wejść w szczegóły, co praktycznie z nich nie wychodzi. Bez reszty porwała mnie Gra par, nie tylko ze względu na szaleńczo szybkie tempo, które wytrzymali wszyscy soliści (ach, ten ogień w fagotach!) czy dostojny chorał blachy. Najbardziej urzekły mnie wszystkie małe smaczki powyciągane z tła: zjadliwe interwencje smyczków z perkusją czy wdzięczne kontrapunkty, o których istnieniu nawet nie miałem pojęcia. A ileż barw było w tym wykonaniu! Elegia była prawdziwie poruszająca i delikatna. Za to, gdy w finale po raz pierwszy pojawił się końcowy temat, z orkiestry dobyło się prawdziwie swojskie, rustykalne brzmienie. Cały finał został przeprowadzony bardzo pewnie przez wszystkie meandry zmiennych temp i charakterów, aż po końcowe szaleństwo żywiołów. Oczywiście, nie było to wykonanie idealne: tu i ówdzie zmiana tempa wypadła nieco kanciasto, czasem skrzypce zagrały nierówno, a czasem lekko zachwiała się intonacja. Jednak, o ileż lepsze i ciekawsze było to wykonanie od tego, które w listopadzie zaprezentowała Węgierska Narodowa Orkiestra Filharmoniczna! Wysoka forma orkiestry NFM w pełni wynagrodziła mi rozczarowanie z pierwszej części koncertu.