Łańcuch (3)

Witold Lutosławski

Zaraz, zaraz – powiedzą uważni czytelnicy niby-tygodnika – a gdzie druga część relacji z Łańcucha? Odpowiem: nigdzie. Drugi festiwalowy weekend byłem, niestety, zmuszony opuścić. Trudno zresztą uznać koncerty odbywające się w niedzielę i poniedziałek za weekendowe. Choć żałuję, a zwłaszcza podobno znakomicie wykonanej przez orkiestrę Aukso pantomimy Mandragora Szymanowskiego, to może nie wyszło to najgorzej. Ostatecznie na festiwalu też zabrzmiał tylko pierwszy i trzeci Łańcuch…

Zacznijmy zatem od pierwszego, wykonanego przez założony i prowadzony przez Andrzeja Bauera Chain Ensemble. Zanim jednak zespół zagrał swój popisowy utwór, zaprezentował szereg kompozytorskich drobiazgów – od prostej, monodycznej Tune for Martin Nordwall na trąbkę, przez niewielką, lecz zwartą i gęstą Mini-uwerturę na kwintet blaszany, po jędrne, folklorystyczne Preludia taneczne (w których wszak nieco przeszkadzało uciekające do przodu tempo). Wreszcie wspaniałą kulminację tego ciągu, stanowiła świetnie zbudowana kulminacja Łańcucha I. Wcześniej jednak brakowało mi nieco zadziorności w zespole, szczególnie w repetycyjnych motywach z początku dzieła. Ansambl nie zmienił więc mojej opinii, że pierwszy to zarazem najmniej przeze mnie lubiany z Łańcuchów.

Koncert zwieńczyły Preludia i fuga wykonane w pełnej wersji – i bardzo dobrze, bo tak świetna muzyka, że aż żal ją skracać. Każde preludium zaprezentowało swój wyjątkowy, odmienny charakter, a fuga konsekwentnie gęstniała i gęstniała, aż do końcowej wielkiej kulminacji. W sekcjach ad libitum świetnie sprawdzał się ekspresywny styl dyrygowania Andrzeja Bauera. Przed Preludiami zabrzmiało jeszcze wiolonczelowe Grave w wersji z towarzyszeniem zespołu smyczkowego, w którym solową partię wdzięcznie wykonała Magdalena Bojanowicz.

Grave wolę jednak w wersji z fortepianem, której już dzień później mogłem posłuchać w interpretacji Bartosza Koziaka z towarzyszącą mu przy fortepianie Agnieszką Kozło. Utwór zabrzmiał znakomicie, napięcie nie słabło w nim ani na moment, utrzymując mnie w najwyższym skupieniu. Bardzo ciekawie zabrzmiała też Wariacja Sacherowska Lutosławskiego, z dowcipnie nonszalancko dograną kodą.

Trochę obawiałem się tego koncertu, gdyż poza dwiema wspomnianymi perełkami ze skarbca Lutosławskiego, wypełniały go wiolonczelowe transkrypcje utworów Karola Szymanowskiego. Bałem się, że przy stałej, kameralnej obsadzie ten niemal monograficzny koncert zabrzmi monotonnie. Nic bardziej mylnego. Wiolonczela w rękach Bartosza Koziaka śpiewała coraz to nowym głosem. W Pieśni Roksany poprzez umiejętne wibrato solista nie tylko świetnie imitował charakter ludzkiego głosu, lecz wydobył także namiętność i egzotyczny żar tak charakterystyczny dla tej pieśni. Jednocześnie nie trzeba było słuchać napuszonego tekstu libretta („niech jak zmęczona, syta krwi pantera gniew Twój minie…”) – same plusy! Głosu i słów (tym razem już prostych, ludowych) brakowało mi nieco w opracowaniach Pieśni kurpiowskich, jednak i tu artysta znakomicie imitował wszystkie ludowe zaśpiewy partii wokalnej. Zagrana na bis pieśń Uwoz, mamo nawet bez słów była prawdziwie wzruszająca.

Ludowość odzywała się również w opracowaniach dwóch mazurków z op. 50, a także w wiolonczelowej transkrypcji Tańca z baletu Harnasie, pierwotnie opracowanego na skrzypce przez Pawła Kochańskiego. W ostatnich, szaleńczych podrygach zbójnickiego wiolonczela była już dosyć rozchełstana, a Agnieszka Kozło goniąc za ostatnimi dźwiękami niemal nie wyskoczyła z przytupem zza fortepianu. Pianistka zresztą świetnie akompaniowała – przez większość czasu była niemal niezauważalna. Gdy jednak dawała o sobie znać, na jej barkach od razu spoczywała konstrukcja dramatyczna całego utworu, jak w przypadku transkrypcji skrzypcowej sonaty d-moll. Nie spodziewałem się po tym koncercie zbyt wiele, a wyszedłem z chyba najbardziej satysfakcjonującego wieczoru festiwalu, której to satysfakcji nie był w stanie przekreślić nawet nie zawsze czysty górny rejestr (ale czy skrzypkowie i wokalistki są w tychże miejscach bez winy?).

Na finał organizatorzy musieli się zmierzyć z niełatwą sytuacją, bowiem w ostatniej chwili z powodu choroby swój występ odwołała Olga Pasiecznik. Na szczęście wokalistkę zgodziła się zastąpić Agata Zubel, która również ma w swoim repertuarze obydwa zaplanowane na finał utwory wokalne – Chantefleurs et chantefables Lutosławskiego oraz Pieśni księżniczki z baśni Karola Szymanowskiego. Niełatwe to zadanie wejść w ostatniej chwili w cudzy kostium, jednak Agata Zubel bardzo dobrze sprostała temu wyzwaniu, niezwykle sprytnie ogrywając ewentualną niegotowość oraz mankamenty własnego głosu (np. dość słaby dolny rejestr) na swoją korzyść. Chantefleurs zabrzmiały bardzo miękko, onirycznie, począwszy od zamglonego, nierealnego, na pół szeptanego La Belle-de-Nuit. Bardzo dobrze się taka interpretacja broniła, nawet jeśli wolę więcej zadziornego humoru, którego w utworze nie brak, jak również ironicznego i przerysowanego dramatu, jak choćby w ostatniej pieśni Le Papillon. Również pieśni Szymanowskiego brzmiały dość nietypowo – wykreowana przez Zubel księżniczka była bardzo „dziewczyńska”: naiwna i niewinna, a jednocześnie frywolna i zalotna. Znów: wolałbym może bardziej egzaltowaną i rozerotyzowaną wersję pieśni, a jednak stworzona przez Zubel wizja była spójna i nad wyraz szczelna. Podziwiam wielką sceniczną inteligencję artystki.

Towarzyszący solistce Renato Rivolta z orkiestrą Sinfonia Varsovia, prowadził swój zespół pewnie. Znać było w tym wielką mądrość, muzykalność i doświadczenie. Preludium z Peleasa i Melisandy Gabriela Faurégo zabrzmiało pięknie, a jeszcze piękniej wykonana na bis La Fileuse z tego samego cyklu (ta lekkość! te kolory!). Poruszająco zabrzmiała Sinfonietta Alexandra Zemlinsky’ego, szczególnie stopniowo i powoli zamierająca część druga, szkoda tylko lekkiego bałaganu, który powstał w finale. Tym bardziej szkoda, że Sinfonietta po przetasowaniach w programie wieńczyła cały koncert zamiast – jak pierwotnie planowano – trzeciego Łańcucha. Łańcuch zaś zabrzmiał znakomicie: ani jedna przeszkoda nie stanęła na drodze do końcowej kulminacji. Orkiestra brzmiała fantastycznie, szczególnie sekcja dęta, a postawiony pod koniec długi akord brzmiał jakby odezwały się najlepsze organy. Po nim nastąpiła już tylko błyskotliwa koda, w której rozwiewa się całe to zbudowane napięcie. Cudo!

Po koncercie Agata Zubel oraz Renato Rivolta zostali odznaczeni medalem roku Lutosławskiego. Dyrygent wyglądał na autentycznie poruszonego i ucieszonego tym wyróżnieniem. To bardzo budujące, że w czasach tak wielkiej inflacji i dewaluacji tytułów i wyróżnień, ktoś jeszcze traktuje je poważnie, jako więcej niż pusty gest. To również budujące, że Łańcuch stał się w ostatnim czasie bardzo inteligentnie programowanym festiwalem muzyki modernistycznej. Bardzo potrzeba nam takich festiwali, skoro znakomitej twórczości dwudziestowiecznej wciąż nie chcą przygarnąć rodzime filharmonie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *