Bardzo lubię wyjechać czasem na dobry koncert. Jednak nie zawsze chce mi się specjalnie jechać do innego miasta tylko na jeden dzień. Kiedy jednak zobaczyłem, że w niedalekich Katowicach trzy dni z rzędu grane będą interesujące mnie koncerty, nie mogłem przegapić takiej okazji.
Po pierwsze, do wyjazdu skłonił mnie koncert Rachel Podger i Kristiana Bezuidenhouta. Obydwoje są mistrzami swoich instrumentów (odpowiednio – skrzypiec i pianoforte), obydwoje są wielkimi specjalistami w muzyce Mozarta, którego utwory zabrzmiały podczas koncertu. Rachel Podger nagrała wszystkie sonaty na skrzypce i fortepian, a Kristian Bezuidenhout – komplet utworów fortepianowych kompozytora. Choć miałem już okazję słyszeć obydwoje artystów na żywo, to nigdy razem. Wydaje mi się zresztą, że wcale tak często ze sobą nie występowali. Na pewno też nie nagrali wspólnie żadnej płyty. Można tylko żałować, że tak się nie stało, bowiem połączenie tych dwojga muzyków przyniosło niesamowity efekt. Muzycy znakomicie wzajemnie się czuli, wiedzieli kiedy kto komu ma oddać głos, a gdy grali równolegle zdawało się, że mówią jednym głosem. Jednak przede wszystkim znakomicie kształtowali barwę utworów, bawiąc się dźwiękiem, dynamiką, artykulacją. Z tego względu w każdej sonacie najbardziej podobała mi się część wolna, pełna dyskretnych brzmieniowych niuansów.
Pierwszą część koncertu spędziłem na dalekim balkonie, jednak po przerwie przeniosłem się na parter, gdzie zostało jeszcze wiele wolnych miejsc (wstyd!). Dzięki temu miałem okazję z bliska podziwiać kunszt muzyków: lekko biegnące po klawiaturze ręce pianisty, czasem złowrogo odbijające niskie dźwięki; wspaniały, gładki dźwięk skrzypiec Rachel Podger, wspaniale rozwijane przez nią dźwięki, rozpoczynające się gdzieś od lekkiego muśnięcia smyczka, czy wreszcie znakomicie kontrolowane „rzucane” artykulacje. Prawdziwym skarbcem barwowych pomysłów była jednak wykonana na zakończenie wieczoru sonata c-moll op. 30 nr 2 Ludwiga van Beethovena. Trochę obawiałem się, czy tak delikatny instrument jak pianoforte udźwignie ciężar wyrazowy utworu. Okazało się jednak, że dramatyczne akordy z pierwszej sonaty zagrane niezwykle suchą i ostrą artykulacją, brzmią naprawdę wstrząsająco. W drugiej części zachwycająco brzmiało pizzicato skrzypiec w połączeniu z delikatnym staccato w najwyższym rejestrze pianoforte. W trzeciej części Kristian Bezuidenhout zupełnie zachwycił mnie drapieżnym „skubaniem” klawiatury, wspaniale sprawdzającym się w beethovenowskim scherzo.
Jeśli do czegoś mógłbym mieć zastrzeżenia, to do szaleńczego tempa pierwszej części sonaty KV 302/293b. Mniej więcej w ten sposób wyobrażam sobie jak muzycy ustalili tempo tej części na próbie:
Kristian Bezuidenhout (grając fragment sonaty): Założę się, że nie dasz rady tego zagrać w tym tempie.
Rachel Podger: Co?! Ja nie dam rady?!
Cóż, było blisko, ale jednak ten zakład przegrała.
Kolejnego dnia na scenie w NOSPRze pojawiło się pięć kamieni stanowiących symboliczną dekorację do półscenicznego wystawienia „Orfeusza” Claudio Monteverdiego przez Les Arts Florissants pod kierunkiem Paula Agnew z okazji 450. rocznicy urodzin kompozytora. Akcja sceniczna, choć bardzo prosta, była niezwykle wdzięczna. Pastoralne sceny pierwszego i drugiego aktu cechowały naturalne i serdeczne gesty, towarzyszące przygotowaniom do zaślubin Orfeusza i Eurydyki. Gdy akcja rozgrywała się w podziemiu, na scenie działo się znacznie mniej, a śpiewacy zachowywali się statycznie, powściągliwie. Bohaterom towarzyszył wówczas chór posępnych zakapturzonych postaci, wśród których skrywali się również soliści, czekający tylko na swoją kolej, by zrzucić skrywający ich płaszcz. Ciekawym zabiegiem było zaangażowanie w akcję sceniczną samych muzyków. Podczas scen na powierzchni, skrzypkowie czy lutniści w naturalny sposób wkomponowali się w chór bawiących się pasterzy, przygrywając im do tańca czy akompaniując ich pieśniom. W scenach w podziemiach skrzypkowie i korneciści krążyli z tyłu sceny komentując muzyką akcję sceniczną. Wypadło to bardzo efektownie, szczególnie że muzycy musieli radzić sobie przez całą operę bez nut i bez dyrygenta. Duże uznanie należy się Paulowi Agnew oraz asystującej mu Ricie de Letteriis za stworzenie bardzo ładnej inscenizacji, która nie przeszkadzała muzyce.
Jak natomiast brzmiała sama muzyka? Les Arts Florissants stanowi znakomity zespół solistów. Muzycy przez ostatnie lata zajmowali się nagrywaniem kompletu ksiąg madrygałów Monteverdiego i postanowili odczytać partyturę „Orfeusza” przez pryzmat madrygałów. Z tego względu wszystkie fragmenty chóralne wykonywane są w pojedynczej obsadzie i muszę przyznać – brzmią znakomicie. Ciężko mi sobie teraz wyobrazić wykonanie „Orfeusza” w większym składzie – to po prostu nie brzmi! Z solistów wyróżniały się szczególnie Panie: Hannah Morrison w roli Muzyki i Eurydyki o miękkim, okrągłym głosie oraz Lea Desandre jako Posłanka i Nadzieja o głosie krystalicznym i delikatnym. Dobrze sprawdziły się charakterystyczne głosy Antonia Abete i Cirila Constanza w rolach Plutona i Charona, szczególnie z towarzyszącym im złowróżbnym brzmieniem regału. Cyril Auvity bardzo dobrze prezentował się aktorsko, jednak w jego głosie słyszałem zbyt wiele szorstkości jak na Orfeusza, półboga zaklinającego swym głosem zwierzęta i wzruszającego nawet duchy podziemi. Wreszcie w zakończeniu prawdziwy kunszt wokalny zaprezentował sam Paul Agnew jako Echo i Apollo. Jego duety z Orfeuszem z piątego aktu należały do najbardziej poruszających fragmentów dzieła. Gdy jednak opanowałem wzruszenie, że oto wysłuchałem „Orfeusza” Monteverdiego na żywo, zadałem sobie pytanie, czy naprawdę to wykonanie było tak dobre i czy może się równać ze znanymi mi rejestracjami Jordiego Savalla z La Capella Reial de Catalunya czy Rinaldo Alessandriniego z Concerto Italiano (reżyserowane w La Scali przez Roberta Wilsona). Niestety, nie może. Brakowało mi w tym wykonaniu ognia, pasji, drapieżności dźwięku. Jednak bądźmy szczerzy – nawet Jordi Savall nie może się obecnie równać z tamtym Savallem. Główną wadą wykonania Les Arts Florissants jest, że było „tylko” bardzo dobre.
Wreszcie na zakończenie weekendu wybrałem się na koncert Orkiestry Muzyki Nowej, głównie ze względu na prawykonanie utworu rezydenta OMN w bieżącym sezonie, Pawła Hendricha, kompozytora, z którym od wielu lat współpracuję (tak więc ostrzegam, mogę być nieobiektywny). Pierwszy raz byłem na cyklu koncertowym OMN, pierwszy raz miałem też okazję wysłuchać koncertu w sali kameralnej NOSPR. Wrażenia tak z jednego, jak i z drugiego wyniosłem nad wyraz pozytywne. Sala kameralna brzmi równie dobrze jak wygląda, a koncert OMN zaskoczył mnie nie tylko nad wyraz dobrą frekwencją, ale też bardzo treściwym i rzeczowym, a jednocześnie pozbawionym patosu komentarzem dyrygenta zespołu, Szymona Bywalca. Okazuje się, że można w Polsce robić cykliczne koncerty muzyki współczesnej tak zwyczajnie, bez zadęcia. Brawo!
Koncert rozpoczęło i zakończyło „Pięć utworów na orkiestrę” Antona Weberna, przedstawiciela drugiej szkoły wiedeńskiej i świętego darmstadzkiej awangardy. Utwór na tyle krótki (nieco ponad pięciominutowy), że jego powtórzenie nie wydłużyło znacząco koncertu oraz na tyle misterny, że można go słuchać wielokrotnie i zachwycać się coraz to innym dźwiękiem. Niezwykle misterny był również „Through the Looking-Glass… I” Pawła Szymańskiego, utwór z 1987, który podczas tego koncertu wykonany był dopiero po raz drugi. Powodem może być nietypowy skład z trzema mandolinami, rozbudowaną sekcją perkusyjną i klawiszową. Jest to do tego utwór niezwykle trudny, gdyż opiera się na miarowym, niemalże pozytywkowym rytmie szesnastek przy zmiennej instrumentacji i harmonii. Wymaga to od muzyków niezwykłego skupienia, by wejść zawsze we właściwym momencie i nie zburzyć tej stałej pulsacji. OMN świetnie wywiązała się z tego zadania. Utwór Szymańskiego brzmi niemal jak zinstrumentowana druga część z jego „Dwóch etiud” i podobnie jak ten utwór wciąga mnie bez reszty. Wychodzi na to, że Paweł Szymański jest najwybitniejszym polskim minimalistą… Z utworem polskiego kompozytora zestawiono kompozycję jego rówieśnika, Beata Furrera. „Still” w ciekawy sposób rozgrywał kontrast pomiędzy statycznymi, wyciszonymi sekcjami, a fragmentami głośnymi i dynamicznymi.
Klarowna konstrukcja cechowała również prawykonany utwór „Hordiaver” Pawła Hendricha. Płaszczyznowo kształtowane sekcje utworu stopniowo ustępowały miejsca „pionom” szybkich cięć. Proces ten powtarza się w utworze dwukrotnie: najpierw w skali makro- całego utworu, a później, w kodzie na mniejszej przestrzeni czasu. Nie słyszałem w utworze kompozytora tylu zschynchronizowanych „cięć” od czasu utworu „Diversicorium”. Jednocześnie „Hordiaver” nie jest powrotem do bardzo ostrej i wyrazistej rytmiki utworów kompozytora sprzed dekady. Odnajdziemy w nim także płaszczyznowe, „chmurzaste” faktury znane z późniejszych utworów Pawła Hendricha, porządkowane jednak przez owe synchroniczne „cięcia” nadające kompozycji bardzo wyraźne poczucie formy.
Partię solową w utworze Pawła Henricha wykonał Rafał Łuc, artysta-rezydent OMN. Wykonał on podczas tego koncertu również „acc++ca” Cezarego Duchnowskiego na akordeon i komputer. Słyszałem ten utwór w wykonania Rafała Łuca już wielokrotnie, łącznie z jego premierą w 2012 roku na festiwalu Musica Polonica Nova. Muszę jednak przyznać, że ze wszystkich wykonań, którego słyszałem, to było zdecydowanie najlepsze. Świetna akustyka sali i dobrze wysterowane nagłośnienie sprawiły, że elektronika zyskała niezbędny jej ciężar, dzięki czemu komputerowe quasi-glitche przestały brzmieć jak śmieszkowy żarcik, a stały się materią, mięsem całego utworu.
Trzy dni, trzy co najmniej bardzo dobre koncerty. I nie, to nie był żaden festiwal. Życie muzyczne w Polsce w ostatnim czasie wyraźnie przyspieszyło.