Pierwsze dni Poznańskiej Wiosny Muzycznej w zaskakujący sposób upływają pod znakiem humoru. Czasem wprawdzie mimowolnego, ale jednak – humoru. Podczas koncertu Wrocławskiego Tria Perkusyjnego już podczas pierwszego utworu, π works Anny Porzyc jedna z wykonawców, Aleksandra Gołaj, ledwie powstrzymała śmiech, gdy kolega z zespołu, Aleksander Wnuk rzucał jej w twarz kartkami papieru. No tak, bo zapomniałem dodać, że utwór miał charakter parateatralny i jedynymi instrumentami były gniecione, darte i rozrzucane karty papieru. Elementy performatywne pojawiły się także w pozostałych utworach. W Rozmowie Stanisława Krupowicza muzycy interpretowali wyświetlany na slajdach tekst za pomocą sygnałów żeglarskich, jak również za pomocą instrumentów. W muzyce nie zabrakło efektów ilustracyjnych, a sam tekst w zamyśle miał być dowcipny i traktował o urywaniu nutom główek (sadystyczna skłonność, która w twórczości kompozytora datuje się od utworu Fin de Siècle z 1993 r., w którym wykorzystał formotwórcze własności uogólnionego kanonu). Okręgi Piotra Komorowskiego wykazały klarowną trzyczęściową budowę z sekcja „metaliczną” obramowaną przez dwie sekcje „membranowe” ze wzmagającym się, narastającym rytmem perkusji. Dźwięki instrumentów mieszały się w utworze z wokalizacjami jednego z wykonawców, Michała Jedynaka. Jednak pełnię performatywnych możliwości zespołu ukazał dopiero Zig-Bang Compilation Georghesa Aperghisa, w którym rytmiczna recytacja i ruch były ważniejsze od sporadycznej gry na instrumentach. Nie obyło się bez elementów humorystycznych, gdy obydwaj panowie naśladując Aleksandrę Gołaj, zaczęli ruszać się „po damsku”. Komizm znalazł ujście w zakończeniu utworu, gdy urwało się kółko ze stelaża od Gran Cassy, a zaskoczeni muzycy musieli improwizować. Utwór przerodził się w happening, ale publiczność była zachwycona.
Wątki performatywne kontynuowane były podczas recitalu Aleksandra Wnuka. Silence must be! Thierry’ego De Meya wychodziło od pulsu, układu wartości krótka-długa, z których zbudowano całą symfonię gestu. Elektronika w dowcipny sposób synchronizowała się z ruchem, który jednak z czasem zaczął się usamodzielniać. W Mani.Gonxha Pierluigiego Billone kompozytor jak zwykle wystawia na próbę percepcję słuchacza w utworze, w którym rytualne, powtarzane w różnych konfiguracjach gesty są równie ważne, jak dźwięki, które wzbudzają. Jenny’s Soul. Or Dirk’s? Piotra Peszata wykorzystuje grę cieni tak, że nie jesteśmy pewni, gdzie kończy się ciało solisty, a zaczyna jego instrument. Tak samo zaciera nam się słuchowa granica pomiędzy dźwiękiem perkusji, a elektroniką. W ironiczny sposób kompozytor nawiązał w utworze do sloganów sportowych korporacji. Z performatywnego kontekstu wyłamywało się Solo de Vibraphone Pilippe’a Manoury’ego. Studium wybrzmienia i repetycji byłoby ozdobą każdego innego programu, w tym – wypadło zwyczajnie nudno. Wreszcie koncert zwieńczył Scratch Rolfa Wallina na amplifikowany balon. Aleksander Wnuk dawał z siebie wszystko podczas tego wykonania, jednak znów dały znać o sobie złośliwe chochliki nowej muzyki i przed końcem utworu balon pękł mu w rękach. Publiczności jednak to nie przeszkadzało i była równie zachwycona, co na koniec koncertu Tria.
Akcenty humorystyczne pojawiły się również na koncercie ukraińskiego zespołu Sed Contra. W Weiss/Weisslich 4 Petera Ablingera wielokrotnie powtarzana i interpretowana na fortepianie gama durowa (założę się, że C-dur) była dowcipnie dobarwiana przez sonorystyczne odzywki pozostałych instrumentów. Całkiem zabawna była również kompozycja Dona Nobis Pacem Galiny Ustowolskiej, rozgrywającej kontrast rejestru pomiędzy tubą a fletem piccolo, który usiłował złagodzić fortepian. Początkowo brzmiało to nieco jak utwór na kontrafagot i trójkąt z filmu E=mc2, jednak fortepianowa mediacja przyniosła wreszcie efekt i oba instrumenty dęte na koniec zgodnie zaintonowały melodię. Pozostałe utwory były już bardziej poważne. Dark Quartet członka zespołu, pianisty i kompozytora Witalija Kyjantisia, wykorzystywał niemal same niskie dźwięki (aaa… to dlatego Dark!), które wzbudzały niepokojący rezonans moich wnętrzności. Ciekawy efekt popsuła jednak mechaniczna powtarzalność figur. Segmentowy GZI Oleksija Wojtenki stanowił przykład typowej muzyki festiwalowej. W tę konwencję wpisywał się również utwór Mulceo Moniki Kędziory w skrajnych częściach oparty na budowanych z dźwiękowej rozsypani akordach, w środkowej – na centrach tonalnych i trylach. Punkt odniesienia jak zwykle stanowiły utwory klasyków: trylowo-spektralne Cendres Kaiji Saariaho oraz Les Ruines Circulaires Tristana Muraila, a także znakomite „zegarowe” Omaggio a Burri Salvatora Sciarrina.
Humor przepełniał również utwory François Sarhana, które stanowią jakby współczesne wcielenie monodii akompaniowanej, gdzie emocja recytowanego przez muzyków tekstu, podkreślona zostaje przez muzykę: czy to w pełnym agresywnej złości Un Chevalier, przewrotnym Amité, Espoir – zabawnej bajce o wróżce i małym człowieczku, czy w dialogowanym Situation 7 „Imagination”. Aktorskie umiejętności Anny Kwiatkowskiej stoją na najwyższym poziomie. Partnerujący jej Mikołaj Pałosz był w tym aspekcie jeszcze dość nieporadny, co tylko dodawało mu uroku (szczególnie, gdy wcielał się w „małego człowieczka”). Obydwoje muzyków jest jednak przede wszystkim świetnymi instrumentalistami, co pokazali w dwóch Studies for String Instrument Simona Steen-Andersena. Pamiętam te utwory z Warszawskiej Jesieni, jednak tam, grane w potężnej przestrzeni SOHO, straciły swój kameralny charakter. Tu oglądane z bliska i w świetnym wykonaniu, robiły znakomite wrażenie. Moment oddechu w tym naładowanym emocjami koncercie stanowiło subtelnie harmoniczne Duo Toshio Hosokawy oraz adieu m’amour Hommage à Guillaume Dufay Mathiasa Spahlingera, w którym wyblakłe strzępy melodii z czasem układają się w ledwie słyszalne echo renesansowego utworu.
Do śmiechu nikomu nie było podczas koncertu Poznańskiego Tria Fortepianowego, bo jakże się tu śmiać w nobliwym wnętrzu Urzędu Miasta Poznań? Trio Tadeusza Szeligowskiego pokazało duże zgranie i umiejętności zespołu zasłużonego dla wykonawstwa muzyki polskiej. Pozostałe utwory poza neoklasyczną estetykę Szeligowskiego z lat 50. praktycznie nie wykroczyły: owszem, Wyspy Szczęśliwe Barbary Kaszuby wykorzystały w pierwszej części parę ciekawych efektów na strunach fortepianu; owszem, polistylistyczne 2. Trio in einem Satz Mauricio Kagela raczej kojarzyło się z twórczością Schnittkego, ale już prawykonane Trio Jaromira Gajewskiego to wypisz-wymaluj Szeligowski. Okazuje się, że w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat wcale się w muzyce wiele nie zmieniło…
Mam nadzieję, że ostatni koncert nie był zwiastunem, że teraz na Wiośnie znów zrobi się poważnie. Mi ten lekki i humorystyczny ton bardzo odpowiadał…