
Budapest Festival Orchestra przygotowuje się do wykonania baletów Beli Bartóka w Katowicach. Zdjęcie: Bartek Barczyk.
Wiele nasłuchałem się o znakomitym koncercie z marca ubiegłego roku, gdy Budapeszteńska Orkiestra Festiwalowa pod kierunkiem Ivána Fischera wykonała w Narodowym Forum Muzyki III Symfonię Gustava Mahlera. Opuściłem wówczas ten koncert z jakiegoś „ważnego” powodu, którego po roku nie mogę sobie już przypomnieć, za to wciąż nie mogę sobie wybaczyć mojej ówczesnej absencji. Kiedy więc dowiedziałem się, że budapeszteńska orkiestra będzie rezydentem katowickiego festiwalu Kultura Natura i podczas dwóch koncertów wykona komplet scenicznych dzieł Beli Bartóka wiedziałem, że nie może mnie tam zabraknąć. Dla mnie był to wymarzony program w wymarzonym wykonaniu.
Pierwszy wieczór wypełniły obydwa balety węgierskiego kompozytora: Cudowny Mandaryn oraz Drewniany Książę właśnie w tej kolejności. Nastawiałem się na wykonanie koncertowe (programu nie sprawdzałem, bo nie musiałem się dodatkowo przekonywać do koncertu), dlatego miło mnie zaskoczył udział tancerzy z Krisztiáan Gergye Company, którzy poruszali się po umieszczonym pośrodku (!) orkiestry wybiegu. Szczególnie spodobała mi się choreografia z Cudownego Mandaryna. Dziewczyna została na samym początku wyciągnięta przez Trzech Nicponi z szeregu podobnych jej żeńskich postaci z workami na głowach. Mężczyźni obchodzili się z nią wyjątkowo brutalnie, dostrzegając w niej jedynie obiekt seksualny, worek treningowy czy perspektywę zysku. Ważną rolę w choreografii spełnia gest pociągania za sznurki: władzy, którą roztaczamy nad innymi za pomocą przemocy czy seksu. Dopiero Mandaryn jest w stanie oprzeć się tym manipulacjom. Jego namiętność jest zbyt silna i nie jest w stanie jej powstrzymać nawet wielokrotnie poniesiona śmierć.
Muzyka znakomicie wpisywała się w ten nastrój. Kiedy usłyszałem pierwsze dźwięki, pomyślałem: trochę wolne to tempo, przecież taka orkiestra spokojnie mogłaby zagrać to szybciej, błyskotliwiej. Jednak po chwili zrozumiałem, że wolniejsze tempo pozwala muzykom na dociążenie każdego dźwięku. Smyczkowcy tak mocno dociskali struny, że aż zdawały się jęczeć. Blacha kąsała zjadliwym dźwiękiem, a fragment, w którym pojawia się Mandaryn a glissanda puzonów znajdują rezonans w siedzących się po drugiej stronie sceny waltorniach, był porażający. Muzykom udało się w ten sposób uzyskać ciężkie, ostre, aż brutalne brzmienie, tak dobrze sprawdzające się w tej muzyce. Nie chodzi tu jednak o poziom głośności, co raczej nasycenie każdego dźwięku alikwotami, tak wspaniale rezonującymi w Sali Koncertowej NOSPRu. Ze wszystkich koncertów, na jakich byłem w Katowicach, jeszcze nigdy nie miałem tak przemożnego wrażenia, że sala współuczestniczy w wykonaniu dzieła.
Wykonany po przerwie Drewniany Książę był znacznie mniej radykalny brzmieniowo, za to bardziej ilustracyjny, dzięki czemu można było podziwiać niezwykłą wyobraźnię brzmieniową Bartóka. Nie zabrakło w utworze także charakterystycznej dla kompozytora ludowej surowości. W zasadzie ciężko mi zrozumieć, dlaczego jest to stosunkowo rzadko wykonywany utwór: wyjątkowo barwna partytura stanowi przykład symfoniki najwyższej próby, a bajkowe libretto powinno przemówić do każdego. Akcja baletu jest znacznie szerzej zakrojona i już w tym przypadku niewielka przestrzeń przeznaczona dla tancerzy i umowność kostiumów niezbyt się dla mnie sprawdziły. Z wielką satysfakcją słuchałem za to muzyki i podziwiałem sztukę dyrygencką Fischera począwszy od niesłychanie precyzyjnego pianissimo wstępu (kapitalnie nabitego „raz-dwa-trzy-nic”) po potężne kulminacje przeszywające na wylot szlachetną potęgą dźwięku.
Przed kolejnym koncertem postanowiłem posłuchać instalacji Lode I-III Agaty Zubel w nowych przestrzeniach Muzeum Śląskiego w Katowicach. Oprowadzający zainteresowanych po kolejnych przestrzeniach pracownik muzeum z namaszczeniem mówił o „koncercie” i „utworze”, ale miał trochę racji. Muzykę, napisaną przez kompozytorkę na przestrzenie muzeum, od klasycznych utworów odróżniało jedynie to, że muzycy rozpoczynali grać na moment przed wejściem publiczności do środka. Jednak owo muzyczne continuum było niedomknięte tylko z jednej strony, ponieważ wraz z osiągnięciem końcowych dwóch kresek wykonawcy przestawali grać, a publiczność nagradzała ich oklaskami. Spośród trzech „części” utworu napisanych na: tubę i skrzypce, trio perkusyjne oraz kwintet dęty, najbardziej spodobała mi się druga część, wykonana w dawnym warsztacie mechanicznym. Odgłosy uderzania w metalowe płyty i sztabki wywoływały skojarzenia z brzmieniem pracujących maszyn, wyeksponowanych w tej przestrzeni. Ciekawym „industrialnym” dodatkiem brzmieniowym były też dźwięki przesypywanych gwoździ czy przeciąganego przez żelazną rurę łańcucha. Ciekawie i najbardziej „instalacyjnie” wypadła trzecia część w pokrytej lustrami ekspozycji Daniego Karavana Odbicie/Reflection. Muzycy byli tu ukryci za lustrzaną ścianą („lustro na miarę naszych narcystycznych czasów” – skomentowała pewna Pani), a dźwięk dobiegał przez niewielkie otwory. Po wykonaniu „utworu” muzycy uczynili krótką pauzę, po czym wznowili grę, lecz tym razem słuchacze przemieszczali się chodnikiem w górę już po drugiej stronie ściany i mijając grających muzyków.
Instalacja Agaty Zubel prowadząca słuchaczy po niegdyś ciemnych, a dziś świetlistych pokopalnianych wnętrzach, stanowiła idealne preludium do Zamku Sinobrodego, jedynej opery Beli Bartóka, w którym wiele jest mowy o mroku i świetle w tytułowym zamku. Jednak Iván Fischer zaproponował jeszcze lepsze preludium – wykonanie Węgierskich pieśni chłopskich Bartóka w orkiestrowym opracowaniu z 1933 roku, jak również w ich ludowym oryginalne zjawiskowo zaśpiewanych przez Mártę Sebestyén i towarzyszącą jej ludową kapelę złożoną… z członków orkiestry. Muzycy orkiestry chętnie też dołączali się do wokalistki w refrenach, a muzyki ludowej słuchali z szerokim uśmiechem. Oto artyści, którzy nie wstydzą się folkloru własnego kraju! Jednocześnie wykonanie pieśni chłopskich zwróciło uwagę, jak wiele w muzyce Bartóka jest zapożyczeń z węgierskiej muzyki tradycyjnej i jak bardzo melodykę opery kształtuje melodia języka węgierskiego.
Zamek Sinobrodego rozpoczyna się recytowanym wstępem, który wykonał sam dyrygent imponując nie tylko donośnym i wyrazistym głosem, lecz również tym, że w pewnym momencie nie przerywając narracji dał niewyraźny auftakt dla orkiestry, dzięki czemu kolejne instrumenty dołączały się stopniowo i pierwszy dźwięk opery wyłonił się z zupełnej ciszy, w zasadzie nie mając początku. Dzieło Bartóka, historia kolejnych drzwi otwieranych w ponurym zamczysku przez Judytę, naiwną małżonkę tytułowego Sinobrodego, nie stroni od ilustracyjności, dając orkiestrze wielkie pole do popisu. Gdy otwierają się drzwi skarbca, aż czuć było migotanie dźwięku. Drzwi do królestwa oszałamiały jego majestatem i aż wgniatały słuchacza w fotel. Jednak mnie zawsze najbardziej porusza obraz jeziora łez, nad którym unosi się złowrogi powiew wiatru. W tym wykonaniu czuć było ten chłód, smutek i bezbrzeżną pustkę, która spowija tą przestrzeń. Znakomity był Krisztián Cser w roli Sinobrodego – małomówny, opanowany, wręcz bezemocjonalnie chłodny, przeczuwający tragiczne zakończenie całej historii, a jednak pod koniec bezskutecznie usiłujący odwieść Judytę od obranej przez nią drogi. Mniej podobała mi się Ildikó Kolmósi w roli Judyty, która w forte miała skłonność do nadmiernej wibracji, nieprzystającej do charakteru młodej, naiwnej dziewczyny. Jednak gdy śpiewała piano, szczególnie tam, gdzie jest onieśmielona potęgą królestwa Sinobrodego i tak wyraźnie odcina się od przeszywającego forte orkiestry, można było czuć ciarki na plecach. Dzieło Bartóka jest dramatem psychologicznym i jego akcja jest dość statyczna, więc nawet nie przeszkadzał mi brak inscenizacji. Znakomite wykonanie!
***
Folklorem węgierskim zainteresował Bartóka jego przyjaciel, kompozytor Zoltán Kodály. Dobrze się więc złożyło, że gdy następnego dnia pojechałem do Warszawy na koncert SWR Symphonieorchester pod kierunkiem Vassilyja Sinaisky’ego, wieczór otworzyły Tańce z Galánty Kodály’a. Orkiestra szarżowała aż miło, blacha huczała, smyki wywijały, było z przytupem, polotem, fantazją. Tę szaloną fantazję orkiestra pokazała w wykonanym na bis tańcu słowiańskim op. 46 nr 7 Antonina Dvořaka. Wcześniej jednak zmierzyła się z muzyką czeskiego kompozytora w jego monumentalnym koncercie wiolonczelowym h-moll, w którym solową partię wykonał Daniel Müller-Schott. Wiolonczela w jego rękach odzywała się coraz to innym głosem: w pierwszej części, poprzez intensywną wibrację brzmiała, jakby w środku znajdowało się gniazdo os. W drugiej zachwycała miękkim i głębokim dźwiękiem, tak cudownie brzmiącym na delikatnym tle puzonowego piano. Wreszcie w trzeciej części słychać było ogień, który jednak cudownie został wygaszony przed dynamiczną orkiestrową kodą. W wykonanym na bis utworze gruzińskiego kompozytora, którego nazwiska już nie dosłyszałem, solista pokazał znów wielką swobodę i humor, z którym podszedł do folkloryzującego utworu.
W drugiej części koncertu orkiestra wykonała III Symfonię F-dur Johannesa Brahmsa i, niestety, mocno mnie rozczarowała. Słychać było wiele nierówności, niedociągnięć, a w pewnym momencie pierwszej części zespół popisowo rozjechał się na jednym z licznych u Brahmsa zwodniczych akcentów na słabe części taktu. Druga część mogła ujmować prostotą i szlachetnym piano, jednak wydawała mi się być zagoniona, podobnie jak część trzecia. Finał brzmiał po prostu hałaśliwie i nie było to już szlachetne, nasycone forte budapeszteńskiej orkiestry. Szkoda, bo symfonikę Brahmsa wyjątkowo cenię. Na szczęście błyskotliwy bis zmazał choć część win orkiestry i można było rozejść się w dobrych humorach.