Z archiwum KS: Dlaczego oglądam Eurowizję?

Salvador Sobral, zwycięzca 62. Konkursu Piosenki Eurowizji

Gdzie podsumowanie finału Eurowizji – pytali mnie niektórzy. Inni być może podejrzewali mnie o schowanie głowy w piasek po tym, jak typowane przeze mnie Włochy zajęły dopiero szóste miejsce. Prawdę mówiąc, jestem ze swoich typów bardzo zadowolony. Za Włochami uplasowałem Portugalię i Bułgarię, zdobywców odpowiednio pierwszego i drugiego miejsca. Trzy ostatnie pozycje przewidziałem bezbłędnie, podobnie jak siódme miejsce Rumunii. W przypadku wielu piosenek dobrze oceniłem ich potencjał myląc się zaledwie o jedną lub dwie pozycje. Skąd zatem taka zwłoka w podsumowaniu? Zostałem poproszony o eurowizyjny felieton dla zaprzyjaźnionego pisma meakultura. Formuła pisma nie pozwoliła jednak na zamieszczenie mnóóóóóóóóóóstwa linków, które chciałem wprowadzić do tekstu, stąd pod spodem zamieszczam wzbogacony tekst. Wcześniej jednak bonus w postaci tradycyjnej listy rzeczy, które wiemy po tegorocznym finale.

1. Największe narcyzy: Mołdawia. W tym roku obok czarnobiałych strojów, leżenia na podłodze i braku skarpet na Eurowizji popularne były narcystyczne wizualizacje przedstawiające powiększoną twarz bądź postać artysty. Po taki zabieg sięgnęły ekipy z Australii, Chorwacji, Izraela i Norwegii. Wszystkich przelicytował jednak SunStroke Project z Moławii. Epix Sax Guy et consortes zwielokrotnili się niemal w nieskończoność, co dobrze wpisywało się w ich sceniczną pewność siebie, która zapewniła im – dość zaskakująco jak dla mnie – trzecie miejsce.

2. Największa porażka: Włochy. Inaczej nie da się nazwać zajęcia szóstego miejsca przez głównego faworyta do zwycięstwa w Konkursie. Nie zdziwiłem się specjalnie, że piosenki nie docenili jurorzy, ale byłem pewny, że zwycięży (lub przynajmniej zajmie drugie miejsce) w głosowaniu publiczności. Nie wiem, skąd tak słaby wynik, bo na scenie w Kijowie wszystko zagrało tak, jak trzeba. Być może Francesco Gabbani zbyt długo był na ustach wszystkich i zdążył się opatrzyć? Włochowi nie pomogła tańcząca małpa, nie pomógł też jego własny brat, który wspomagał go w chórkach. Panowie zostali pokonani przez duet bratersko-siostrzany…

3. Najlepszy wokal: Portugalia. Po pięćdziesięciu trzech latach od eurowizyjnego debiutu (tak!) najbardziej wysunięty na zachód kraj Europy wreszcie sięgnął po najwyższe konkursowe trofeum, dając nadzieję tym wszystkim, którzy wciąż czekają na swoją kolej (w tym Polsce). „Amar pelos dois” jest urzekającą piosenką, urzekający jest też głos Salvadora Sobrala. Ujmujące było również finałowe wykonanie piosenki wspólnie z siostrą, autorką utworu, która w zastępstwie chorego brata poprowadziła pierwsze dwie próby w Kijowie. Po sukcesie tej prostej piosenki chyba można już oficjalnie ogłosić śmierć kampu na Eurowizji.

4. Największe przeszacowanie: Armenia. W moich przewidywaniach Armenia zajęła szóste miejsce, w rzeczywistości – osiemnaste. Widocznie zbliżenia na tańczące dłonie to nie jest to, co kręci eurowizyjną publiczność i trzeba próbować uderzać w inne fetysze. O dziesięć miejsc przeszacowałem też sąsiedni Azerbejdżan. Piosenka Dihaj znów bardzo mi się podobała. Czyżby jednak była zbyt progresywna na Konkurs? A może wszystkich skonfundowała maska konia?

5. Największe niedoszacowanie: Mołdawia. Spodziewałem się, że ugrzeczniony SunStroke Project poprawi swoje notowania, ale u mnie ta poprawa była obliczona na aż dwanaście miejsc za mało. Kto by się spodziewał? O dziesięć miejsc nie doszacowałem też Australii. Piosenka Isaiah dalej nie robi na mnie wrażenia aż na pierwsza dziesiątkę, nie zrobiła też wrażenia na publiczności, gdyż piosenka zdobyła mniej głosów u telewidzów niż Niemcy. A jednak jurorzy wywindowali Australię aż na dziewiąte miejsce. Popularność Australii wśród jurorów jest dla mnie równie niewytłumaczalna, jak popularność Eurowizji wśród Australijczyków.

6. Najdziwniejsza mimika: Wielka Brytania. Mocnym kandydatem w tej kategorii był Salvador Sobral, który podczas występu uciekał przed mikrofonem, udawał grę na fortepianie i skrzypcach, spuszczał głowę i pocierał ręce. A jednak te wszystkie pozornie dziwne gesty wydawały się być starannie wypracowane jako część scenicznej kreacji, co wokalista potwierdził siedząc w green room, gdzie na każde ujęcie kamery reagował kolejnym ekscentryzmem. Swojej mimiki zupełnie nie kontrolowała za to Lucie Jones z Wielkiej Brytanii, która okropnie się krzywiła, mrużyła oczy i nerwowo wymachiwała rękami. Nie pomogły jej nawet imponujące wizualizacje z rozgwieżdżoną nocą rozbłyskającą złotym blaskiem poranka i ostatecznie zajęła miejsce po prawej stronie tabeli.

7. Największy downgrade: Ukraina. O. Torvald podczas krajowych preselekcji w Kijowie śpiewał na kupie złomu z zegarem odliczającym do zera na piersi. Całą zadziorność tej oprawy stracono jednak w Kijowie, gdzie grupę ubrano w zgrzebne kombinezony i do towarzystwa przydzielono im wielką głowę. Efekt? Trzecie miejsce od końca.

8. Najgorsza piosenka: Polska. Odłóżmy na chwilę na bok śmieszki z Marka Mosia, który wystąpił z orkiestrą Aukso w wizytówce swojej córki. Przestańmy na moment chichotać z jej brata, który zapamiętale udawał, że jest wirtuozem skrzypiec. Kasia Moś wyciągnęła maksimum możliwości ze swojej piosenki. A że piosenka była wyjątkowo słaba, z refrenem na jednym powtarzanym dźwięku? Że już prędzej można było zanucić irytującą, acz wpadającą w ucho piosenkę Hiszpanii? Cóż, następnym razem nie kupujmy w Szwecji eurowizyjnych hitów z wyprzedaży. Okazało się, że głosy Polonii jednak nie wystarczą, a freak z Polski, Michał Szpak, w zeszłym roku faktycznie trafił do serc publiczności.

Na koniec mała ciekawostka – pierwsza dziesiątka z głosowania podczas mojej tegorocznej eurowizyjnej imprezy. Zdrowe połączenie kampu, dobrych głosów, efektownych realizacji i dobrze wyprodukowanych piosenek.

1. Włochy
2. Portugalia
3. Belgia
4. Azerbejdżan
5. Norwegia
6. Szwecja
7. Bułgaria
8. Mołdawia
9. Rumunia
10. Chorwacja

A teraz czas na meakulturowy felieton z mnóóóóóóóstwem linków…

„My warm disrespect for all my friends who are following Eurovision” – napisał znajomy na facebooku dzień po finale 62. Konkursu Piosenki Eurowizji. Zrobiło mi się smutno, gdyż Eurowizję namiętnie śledzę i propaguję. Nie był to jednak odosobniony osąd. Spotkałem się także z zarzutami o bezguście, zboczenie czy szaleństwo. Nie dziwią mnie takie opinie, gdyż jeszcze parę lat temu głosiłem podobne. Moja ówczesna postawa wynikała głównie z niewiedzy, gdyż Eurowizji wówczas nie oglądałem, a swoje poglądy kształtowałem na podstawie medialnych migawek oraz pewnego stereotypu Konkursu. W powszechnej opinii Eurowizja jest świętem kiczu i kampu, w którym najmniej ważna jest muzyka. Nie jest to zdanie bezpodstawne, jednak Eurowizja to znacznie więcej: projekt społeczno-polityczny, fenomen kulturowy, ważna część powojennej historii Europy i showbiznesu. Kiedy odkryłem ten bogaty świat znaczeń i odniesień, który niesie za sobą Konkurs, zafascynowałem się nim z iście neofickim zapałem, który jak dotąd nie gaśnie – wręcz przeciwnie! Jednak wszystkim, którzy wciąż oceniają mnie przez pryzmat eurowizyjnego stereotypu, chciałbym wyjaśnić, dlaczego oglądam Eurowizję.

Dla muzyki

Zacząłem od najsłabszego argumentu, bowiem z pewnością jest wiele lepszych miejsc, gdzie można posłuchać dobrej muzyki. Warto jednak zwrócić uwagę, że w przeciwieństwie dużych telewizyjnych programów muzycznych (X Factor, The Voice, Idol) na Eurowizji nie śpiewa się coverów znanych piosenek, lecz wyłączenie oryginalne utwory, które nie mogą być opublikowane wcześniej niż 1 września roku poprzedzającego Konkurs. Często zdarza się, że artyści, którzy zdobyli uznanie w kraju uczestnicząc w jednym z telewizyjnych show, zapraszani są na Eurowizję. Ostatnie dwa lata postępowała w ten sposób np. Australia (tak, Australia od trzech lat też uczestniczy w Konkursie), wysyłając laureatów australijskiego X Factora. Nierzadko dla tych artystów jest to okazja do debiutu w autorskiej piosence.

Nie chcę tu szumnie głosić, że Eurowizja promuje oryginalną twórczość, gdyż wymóg nowych utworów stworzył całą grupę kompozytorów i producentów eurowizyjnych hitów, którymi zalewają zarówno Konkurs, jak i jego narodowe eliminacje. Można jednak docenić wysokie wartości produkcyjne tego czy innego utworu. Z tegorocznych piosenek wymieniłbym choćby „City lights” reprezentującej Belgię Blanche czy „Grab the moment” reprezentanta Norwegii, JOWSTa: DJa i autora piosenki, którą na żywo wykonywał Aleksander Walmann.

Zdarza się czasem, że dany kraj, zniechęcony latami niepowodzeń w Konkursie, wyjdzie poza producencki stereotyp albo da artyście wolną rękę. Tak było w przypadku Loïca Notteta, nastolatka z Belgii, który w 2015 roku pokazał, że „potrafi śpiewać i tańczyć”: sam napisał sobie piosenkę, ułożył choreografię, zaprosił artystów do przygotowania ascetycznych, geometrycznych wizualizacji. Pomysły Loïca wniosły do Konkursu świeżość, a sam artysta został doceniony na tyle, że zajął czwarte miejsce ze swoją piosenką „Rhythm inside”. Przyznam, że od tego czasu z zainteresowaniem śledzę karierę muzyka i z zaciekawieniem wysłuchałem jego debiutanckiej płyty „Selfocracy”, która ukazała się w marcu tego roku.

Dla wykonawców

Konkursowe piosenki często są pisane według jednego wzorca i do znudzenia przeciętne. Eurowizja pozostaje jednak konkursem wokalnym, w którym wszystkie partie muszą być śpiewane na żywo. Często ten wymóg niweczy sterylny efekt brzmieniowy wypracowany w studio. Choć co roku na Konkursie pojawia się paru artystów, którzy śpiewać na żywo nie potrafią (w tym roku głównie Slavko Kalezić z Czarnogóry, IMRI z Izraela, Demy z Grecji oraz Lindita z Albanii), to większość wykonawców dysponuje dobrymi głosami. Można wiec nie być wielkim miłośnikiem tegorocznej zwycięskiej sentymentalnej ballady „Amar pelos dois”, ale jak nie docenić miękkiego i czystego głosu Salvadora Sobrala. Albo jak nie zachwycić się zdobywcą drugiego miejsca, Kristianem Kostovem – siedemnastolatkiem o twarzy dziecka, dysponującym dojrzałym i ukształtowanym głosem?

Dla zabawy

W początkach Eurowizji w Konkursie dominowały ballady, grzecznie śpiewane z miejsca przez wykonawców w strojach wieczorowych. Z czasem jednak, wraz z popularyzacją telewizji Konkurs zaczął się zwracać w stronę muzyki rozrywkowej i jego charakterystycznym elementem stały się żywsze piosenki. Za przełomowy moment uważa się zwycięstwo Sandie Shaw z piosenką „Puppet on a string” (miłośnicy polskich szlagierów mogą znać ją pod tytułem „Marionetka” w wykonaniu Haliny Kunickiej). Prawdziwa rewolucja nastąpiła jednak wraz ze zwycięstwem zespołu ABBA w 1974 r. z piosenką „Waterloo”. Od tej pory w Konkursie króluje disco i przy wielu piosenkach – mimo ich muzycznych mankamentów – można się po prostu dobrze bawić. Na moje imprezowe playlisty z ostatnich lat trafiły m.in. jazzowo-funkowe „Tonight again” Guya Sebastiana z Australii czy elektro-folkowe „If love was a crime” Poli Genovy z Bułgarii. W tym roku najlepiej bawiłem się przy dowcipnym, pozytywnym i zarażającym energią wokalisty „Occidentali’s Karma” Francesca Gabbaniego z Włoch, który potrafił zrymować „Pantha Rhei” z „singing in the rain”, a na scenie towarzyszyła mu tańcząca małpa. Typową imprezową piosenką była również „Hey, Mamma” mołdawskiego zespołu Sunstroke Project, zdobywców trzeciego miejsca.

Dla śmiechu

Mołdawski zespół zasłynął podczas konkursu w 2010 roku, gdy z towarzyszeniem wokalistki Olii Tiry wykonał piosenkę „Run away”. Największą sławę zdobył wówczas saksofonista zespołu, który udawał, że gra na saksofonie (na Konkursie nie gra się na instrumentach) wykonując przy tym sugestywne ruchy biodrami. Swoją osobliwą choreografią na zawsze zdobył sobie przydomek Epic Sax Guy i stał się memem, którego popularność znacznie przekroczyła granice odbiorców Konkursu.

Dziwactwa towarzyszyły Konkursowi od dawna. Warto wspomnieć choćby tańczącego Dżingis-Chana reprezentującego Niemcy w 1979 r. czy wielkiego pingwina z luksemburskiej piosenki z 1980 r. Z czasem Eurowizja zaczęła być utożsamiana z kampowością: estetyką dziwności, przerysowania i przesady, przypisującej wartość temu, co kiczowate w myśl zasady: tak złe, że aż dobre. Szczyt kampu na Eurowizji można odnotować w ubiegłej dekadzie, gdy na scenie pojawiały się szalone choreografie, przesadzone kostiumy, striptizerki, łyżwiarz figurowy czy potwory z fińskiego zespołu Lordi. Zwycięstwo tej grupy w 2006 r. pociągnęło zresztą za sobą grono naśladowców i w następnych latach widzowie mogli oglądać m.in. wampiry ze Szwajcarii czy piratów z Łotwy. Ze złotych lat kampu na Eurowizji najchętniej powracam do „Dancing Lasha Tumbai” z 2007 r. ukraińskiej Drag Queen, Verki Serduchki: zupełnie szalonego i ikonicznego eurowizyjnego występu, jak również do Cezara, ucharakteryzowanego na wampira kontratenora, reprezentującego Rumunię w 2013 r.

Być może wzrost kampowości Konkursu związany był z wprowadzeniem głosowania publiczności, która wyłaniała zwycięzcę w latach 1998-2008. Wraz z pojawieniem się przeciwwagi dla głosowania widzów w postaci profesjonalnych jury, Eurowizja zaczęła powoli odchodzić od kampu i w 2010 r. pierwsze miejsce zdobyła Lena z Niemiec, śpiewając zwykłą piosenkę „Satellite” ubrana w zwykłą czarną sukienkę. Tę przemianę ilustruje również wizerunkowa metamorfoza zespołu Sunstroke Project. W 2010 r. Epic Sax Guy i spółka zwracali na siebie uwagę futurystycznym kostiumem wokalistki, dziwacznymi fryzurami, obrotowymi platformami i LEDowymi skrzypcami elektrycznymi. W 2017 r. panowie wystąpili w czarnych garniturach na tle czarno-białych wizualizacji, a cały wysiłek grupy skoncentrował się na zapadającej w pamięć, choć bardzo prostej choreografii.

Pewne „ugrzecznienie” Konkursu w ostatnich latach wcale nie oznacza, że w tym roku nie zabrakło w nim muzyczno-scenicznych kuriozów. W półfinale odpadł wprawdzie Slavko Kalezić energicznie wymachujący na scenie długim doczepianym warkoczem, za to w finale można było posłuchać między innymi Jacquesa Houdka z Chorwacji w cudownie schizofrenicznej piosence „My friend”, w której na przemian śpiewa po angielsku (falsetem) i po włosku (tenorem), a podwójną stylistykę piosenki ilustrują dwie wielkie twarze wokalisty umieszczone na ekranie. Można było się zachwycić także rumuńską piosenką „Yodel it!”, którą wykonali Ilinca i Alex Florea. Utwór łączył w sobie rap z jodłowaniem, na scenie stały dwie armaty (sic!), a na ekranach pojawiały się kolorowe nuty, ale też tańczące owce (sic!x2). Do tego trzeba pamiętać o tańczącej małpie z włoskiej piosenki oraz człowieku w masce konia stojącym na drabinie w piosence z Azerbejdżanu. Tak, zdecydowanie w tym roku też było się z czego pośmiać.

Dla widowiska

Eurowizja jest konkursem telewizyjnym i choć muzyka bynajmniej nie jest w nim nieważna, to równie ważne jest to, co widzi się na ekranie. Każdy kraj uczestniczący w konkursie (a właściwie każdy publiczny nadawca z danego kraju) ma do przygotowania tylko trzyminutową piosenkę. W tym krótkim czasie trzeba na siebie zwrócić uwagę widzów z całej Europy, stąd budżet przeznaczony na oprawę sceniczną jest nieproporcjonalny do czasu trwania utworu. Udział Irlandii w zeszłym roku kosztował lokalnego nadawcę, telewizję RTÉ, 337 tys. €. Nawet, gdyby odliczyć od tego składkę na udział w konkursie w wysokości ok. 90 tys. € oraz koszty podróży i zakwaterowania całej delegacji (około drugie tyle), to wciąż pozostaje ok. 150 tys. € przeznaczone na przygotowanie piosenki i całą jej oprawę. A na tle innych reprezentantów show przygotowany przez Irlandię i tak wyglądał wyjątkowo skromnie. Ponieważ na Eurowizję składa się ponad czterdziestu uczestników, możliwe do wyprodukowania jest bombastyczne widowisko, na które nie stać byłoby żadnego pojedynczego podmiotu (organizatora czy wykonawcy). Dlatego należy rozsiąść się wygodnie w fotelu i podziwiać efekty specjalne, wizualizacje, pracę kamerzystów i realizatorów tego spektaklu.

Kiedy w 2015 r. Måns Zelmerlöw wygrał z piosenką „Heroes”, w której wchodził w interakcje z wizualizacjami wyświetlanymi na ekranie za jego plecami, rok później niemal każdy kraj chciał mieć takie efekty. Wszystkich przelicytowała Rosja, która wysłała na Konkurs naszpikowaną technologią piosenkę „You are the only one” Sergeya Lazareva. Po porażce wokalisty, za którą należy uznać „tylko” trzecie miejsce, w tym roku wizualizacje spełniały trochę mniejszą rolę, za to większe znaczenie miała reżyseria telewizyjna. W piosence „Fly with me” reprezentującej Armenię Artsvik nie można nie docenić misternej choreografii podkreślanej przez pracę kamery. Nie sposób też nie być pod wrażeniem reżyserii piosenki „Skeletons” reprezentującej Azerbejdżan Dihaj, która na ekranie telewizora zaprezentowała jakby realizowany na żywo teledysk, choć podejrzewam, że na scenie w Kijowie musiało to wyglądać dość śmiesznie.

Dla tradycji

Eurowizja jest konkursem z ogromną, ponad sześćdziesięcioletnią tradycją. Przez ten czas na Konkursie pojawiło się wielu znakomitych artystów, pojawiło się też wiele niekoniecznie dobrych, lecz zapadających w pamięć występów, pojawiło się wiele ikonicznych momentów. Wykształciła się w tym czasie tradycja dwujęzycznego francusko-angielskiego prowadzenia Konkursu, specyficzny format punktowania: 12, 10, 8-1, specyficzny sposób podawania wyników, gdzie każdy kraj osobno ogłasza, komu przyznał najwięcej punktów oraz specyficzny format widowiska z wizytówkami artystów pomiędzy kolejnymi występami, których wyświetlenie pozwala na ustawienie sceny dla następnego wykonawcy. Każdy kolejny finał Konkursu stanowi odtworzenie tego rytuału, którego najciekawszą częścią nierzadko jest właśnie ceremonia ogłaszania wyników i zgadywanie, który kraj któremu przydzieli najwyższą punktację. Nie jest to specjalnie trudne zadanie, bo wiele krajów od lat głosuje tak samo, np. Rumunia na Mołdawię i vice versa, jednak to właśnie owa przewidywalność sprawia najwięcej uciechy podczas oglądania.

Do bogatej tradycji konkursu chętnie odwołują się jego uczestnicy, coverując eurowizyjne przeboje celem zjednania sobie sympatii fanów. Do tradycji odnoszą się również organizatorzy, którzy wplatają w finałowe widowisko eurowizyjne fakty, żarty, parodie czy mashupy. Podczas ubiegłorocznego konkursu prowadzący Petra Mede i Måns Zelmerlöw zaśpiewali musicalowy numer wyjaśniający, czym jest Eurowizja oraz doskonałą parodię eurowizyjnych piosenek „Love love peace peace”, w której pojawia się cała galeria eurowizyjnych memów. Ponadto w Sztokholmie wyświetlano podzielony na trzy odcinki mockument „The nerd nation” o szwedzkiej historii Eurowizji. Nie zabrakło też aktualnych żartów, gdy Måns odniósł się do ekscentrycznych pomysłów białoruskiego artysty, IVANa, który chciał wystąpić nago na scenie z wilkami…

W tym roku na Ukrainie postanowiono pójść szwedzkim tropem, aczkolwiek ze szczyptą wschodnioeuropejskiego szaleństwa. Prezenterzy zaśpiewali składankę eurowizyjnych hitów opracowanych na ukraińską modłę ludową. Przez historię konkursu w cudownie chaotyczny i absurdalny sposób prowadziła widzów reprezentantka kraju z 2007 r., Verka Serduchka, a w przerwie między występami wyświetlono też klip, na którym Måns Zelmerlöw udzielał trzem ukraińskim prowadzącym rad, jak dobrze poprowadzić eurowizyjne show. Rady chyba podziałały, bo może nie był to tak udany konkurs jak w Szwecji, ale bez wątpienia miał swoje momenty.

Do zbioru kanonicznych eurowizyjnych momentów z tegorocznego Konkursu z pewnością trafi streaker, który wtargnął na scenę i pokazał pośladki podczas występu Jamali, ukraińskiej triumfatorki z 2016 r. Nie jest to pierwszy przypadek, gdy fan wtargnął na eurowizyjną scenę. Poprzednim razem zdarzyło się to podczas hiszpańskiego występu w 2010 r. Wtedy intruz zaprezentował jednak znacznie lepsze maniery i nie ukazał części ciała powszechnie uznanej za obraźliwą, a jedynie przyłączył się do choreografii po czym grzecznie zszedł ze sceny. Tamten incydent wywołał dyskusje na temat procedur bezpieczeństwa na Eurowizji, w efekcie których podjęto działania, mające na celu uniemożliwienie takich zdarzeń w przyszłości. Tym większe zdziwienie wywołał we mnie tegoroczny przypadek.

Dla podtekstów politycznych

Konkurs Piosenki Eurowizji nieprzypadkowo powstał w tym samym roku, w którym negocjowano traktaty rzymskie, dające początek Unii Europejskiej. Ideą inicjatora konkursu, Marcela Bezençona, było zjednoczenie rozbitego przez wojnę kontynentu poprzez muzykę. Ponieważ projekt Konkursu miał podtekst polityczny nic dziwnego, że polityka nie zniknęła z Eurowizji, wręcz przeciwnie – ma się całkiem dobrze. Najpopularniejszym politycznym przesłaniem konkursu jest pokój na świecie, który to przekaz dał w 1982 r. pierwsze zwycięstwo Niemcom za piosenkę Nicole „Ein bisschen Frieden”. W 1990 r., po upadku żelaznej kurtyny w Konkursie wygrała włoska piosenka Tota Cutunga „Insieme 1992”, w której jak refren powracały słowa „unite, unite, Europe”.

Europa (z bliskowschodnimi, kaukaskimi, a ostatnio także australijskimi przyległościami) rzeczywiście się zjednoczyła w konkursie Eurowizji, co jednak nie oznacza, że pomiędzy poszczególnymi krajami nie ma resentymentów. Armenia i Azerbejdżan, od lat poróżnione o Górski Karabach, nigdy na siebie nie głosują, choć na głosy z obydwu państwa może zawsze liczyć sąsiednia Gruzja. Armenia żywi również głęboką niechęć do Turcji (od czasów prezydentury Erdoğana nieobecnej w Konkursie) ze względu na rzeź Ormian, której Turcja uparcie zaprzecza. Gdy w 2015 r. ormiańska grupa Genealogy śpiewała w refrenie „don’t deny”, każdy rozumiał, że adresatem tych słów jest Turcja. Ostatnie europejskie kryzysy: strefy euro oraz imigracyjny bez wątpienia odbiły się na negatywnych wynikach Niemiec, forsujących niepopularną politykę zaciskania pasa i decyzję o przyjęciu uchodźców. W ostatnich latach niemieccy reprezentanci szorują po dnie eurowizyjnej tabeli zajmując dwukrotnie ostatnie i raz przedostatnie miejsce.

Obecnie z największą niechęcią w spotyka się jednak Rosja. Po wojnie Rosji z Gruzją w 2008 r., Gruzini wystawili w Konkursie w 2009 r. piosenkę „Put in disco” z charakterystycznym refrenem „We don’t wanna put in!”. Nikt nie dał się nabrać i łatwo odczytano niezbyt zakamuflowany przekaz polityczny, który łamie regulamin Konkursu i piosenkę zdyskwalifikowano. Apogeum niechęci do Rosji nastąpiło po aneksji Krymu w 2014 r. Od tego czasu rosyjscy artyści rokrocznie spotykają się z buczeniem podczas konkursu, a w zeszłym roku Rosjanie musieli przełknąć gorzką w obecnym kontekście politycznym wygraną Jamali z Ukrainy, której piosenka „1944” opowiada o wysiedleniach tatarów krymskich przez Stalina. Czy wszyscy zrozumieli paralelę? To jeszcze posłuchajmy tekstu: „when strangers are coming, they come to your house, they kill you all and say: we’re not guilty”. Wątek krymski powrócił również w tym roku, gdy nie dopuszczono do przyjazdu do Kijowa reprezentantki Rosji, Yulii Samoylovej, ponieważ wystąpiła na anektowanym Krymie. Wizerunkowo był to jednak cios dla Ukrainy, gdyż Yulia Samoylova jest artystką poruszającą się na wózku.

Dla przekazu społecznego

Dochodzimy w tym miejscu do ważnego społecznego wymiaru Eurowizji, która jest bardzo inkluzywnym konkursem. Yulia Samolyova nie byłaby pierwszą niepełnosprawną artystką w Konkursie. W 2015 r. Polskę reprezentowała Monika Kruszyńska, również poruszająca się na wózku. W tym samym roku Finlandię reprezentowała piosenka „Aina mun pitää” punkowego zespołu Pertti Kurikan Nimipäivät, składającego się z mężczyzn z zespołem Downa. Konkurs stał się również platformą artystycznej wypowiedzi społeczności LGBTQ i ważną częścią jej kultury. W 1986 r. w Konkursie po raz pierwszy wystąpiły Drag Queens, jako tancerki w piosence „Romeo” Ketila Stokkana z Norwegii. Rok 1997 przyniósł pierwszy występ otwarcie homoseksualnego artysty, Paula Oscara z Islandii, a rok później w konkursie pierwszy raz triumfowała Drag Queen, Dana International z Izraela w piosence „Diva”. Obecność mniejszości seksualnych w Konkursie stała się w wielu krajach ważnym pretekstem do dyskusji o prawach i traktowaniu społeczności LGBTQ. W tym roku Czarnogórę reprezentował Slavko Kalezić, który występując w obcisłym przezroczystym podkoszulku, spódnicy oraz wymachując długim warkoczem podejmował dialog ze stereotypem bałkańskiego mężczyzny-maczo. Szkoda tylko, że Slavko nie śpiewał lepiej, a tekst jego piosenki nie był mniej obsceniczny…

W Eurowizji obecnie uczestniczy rokrocznie około czterdziestu krajów. W tej sytuacji często ważniejsze od – mało prawdopodobnego zwycięstwa – staje się przekazanie pozamuzycznych treści. Bardzo często poszczególne kraje chcą zaprezentować element swojej tradycji, stąd jednym z najpopularniejszych gatunków na Eurowizji jest folk. Eurofolkowe piosenki trzykrotnie wracały do domu zwycięskie w latach 2003-2005. Choć później ten sukces już się nie powtórzył, jednak wciąż wrzucając element folklorystyczny nawet do najgorszej piosenki, można liczyć na umiarkowany sukces, co pokazali Cleo i Donatan w piosence „My, Słowianie” z 2014 r. W tym roku do folkloru uciekła się Armenia, Białoruś i Węgry. Wszystkie piosenki znalazły się w finale, a romsko-węgierska piosenka wskoczyła nawet do pierwszej dziesiątki.

Eurowizyjna scena może być także świetnym miejsce do prowadzenia kampanii społecznej. Reprezentujące Rosję w 2012 r. Buranovskiye Babushki występując w Konkursie jednocześnie zbierały pieniądze na odbudowę cerkwi w swojej rodzinnej wsi. W 2015 r. rumuński zespół Volaj piosenką „De la capat” promował zainicjowany przez siebie projekt nagłaśniający los dzieci opuszczanych przez emigrujących za pracą rodziców (problem aż za dobrze znany również w Polsce). W tym roku polska reprezentantka, Kasia Moś, swoją piosenką „Flashlight” prowadziła kampanię na rzecz praw zwierząt, a zwycięzca konkursu, Salvador Sobral wystąpił na konferencji prasowej we wspierającej uchodźców koszulce „S.O.S. Refugees”.

Eurowizja jest połączeniem ponad sześćdziesięcioletniej tradycji, wątków społecznych i politycznych, wielkim telewizyjnym wydarzeniem promującym oryginalne piosenki i śpiew na żywo. Czy tego chcemy czy nie, Eurowizja zrzesza licznych fanów i przyciąga tłumy telewidzów, stając się odzwierciedleniem masowych gustów muzycznych i społecznych nastrojów, których śledzenie fascynuje i wciąga. Deprecjonowanie Konkursu jest po prostu obrażaniem się na rzeczywistość. A że nie wszystkie piosenki są dobre? A czy wszystkie utwory na festiwalach muzyki współczesnej są?

,

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *