„Ja do Krakowa jeżdżę tylko na profanum” dowcipnie głosił kiedyś znajomy. Fakt, nazwa krakowskiego festiwalu powstała w czasach, gdy wieńczyły go koncerty na krakowskim rynku z Carminą Buraną Orffa czy Requiem Mozarta (sic!) i może wydawać się dziś nieco dziwna. Nazwa jednak pozostała, kiedy festiwal skupił się na muzyce współczesnej. Pozostała również, gdy festiwal skręcił w stronę indie classical lub rokrocznie prezentował twórczość amerykańskich minimalistów. Sacrum Profanum stanowiło już wówczas silną festiwalową markę i nikt nie zastanawiał się, czy zawartość rzeczywiście porusza problematykę sacrum i profanum w muzyce. Tym bardziej się zdziwiłem jak trafną, święto-świecką klamrą spięty był mój krótki, zaledwie dwudniowy pobyt na festiwalu.
Gdy z powodu opóźnień zdążyłem dopiero na drugą połowę koncertu zespołu Apartment House w Teatrze Ludowym, pierwszą rzeczą, która zwróciła moją uwagę, był różaniec w ręku wokalistki. Hail Mary Julisa Eastmana wykorzystuje mantryczny tekst różańcowej modlitwy (a w zasadzie tylko jej pierwszej połowy) jako constans swojego utworu; pętlę, którą dobarwia brzmieniem instrumentów, nakładając i redukując ich kolejne warstwy. Tę technikę Eastman stosował szeroko w swoich utworach: w Stay on it funkcję tego rdzenia spełniała prosta piosenka, w Feminine – banalna fortepianowa melodia, w Evil Nigger – basowe ostinato, a w Buddha – nieskomplikowany rytm wibrafonu. A jednak wokół tych prostych elementów Eastman buduje fascynujące dźwiękowe konstrukcje. Czasem mami naiwną tonalnością, by zaraz ją wykrzywić. Kolejne pętle przelewają się, rytmika i harmonika nieustannie falują, na przemian synchronizując się i de synchronizując się z rdzeniem utworu, który wciąż pobrzmiewa w tle. Ta powtarzalność u Eastmana ma charakter niemal mistyczny i nie dziwi, że w swoich utworach sięgał po religijne tytuły jak Hail Mary czy Buddha. A jednak – praktyka religijna uczyniona przedmiotem sztuki zostaje (nomen omen) sprofanowana, niczym w Mszy Żmijewskiego.
Do pewnej profanacji doszło dla mnie również podczas koncertu Post Indie Classical. Spotkania dwóch muzycznych światów rzadko odbywają się na zasadach partnerskich i w projekcie z udziałem muzyków sceny alternatywnej i ansamblu muzyki współczesnej poszkodowaną stroną była Spółdzielnia Muzyczna. Zespół już drugi rok z rzędu zostaje zaangażowany na festiwalu do wątpliwego artystycznie projektu (po koncercie z utworami Bedroom Community) i z przykrością można stwierdzić, że jest traktowany przez organizatorów jako tani polski podwykonawca. Bo przecież, gdy przyjdzie do zagrania programu z nurtu Neue Musik festiwal zaprosi raczej Ensemble Modern czy MusikFabrik. Mam jednak nadzieję, że się mylę.
Przechodząc jednak do samych kompozycji, najmniej przypadł mi do gustu utwór Aidana Bakera, w którym oktawy i sekundy wielkie były ocieplane na zimę brzmieniem wibrafonu i marimby. Sokoshinbutsu Pawła Kulczyńskiego mogło się podobać ze względu na glitchową elektronikę. Tylko dlaczego muzycy zamiast też pograć trochę brudnych i szorstkich dźwięków, wykonywali w kółko te same pętle? Faith Cocciola i Aaron Turner wykorzystali wprawdzie grę alikwotów i nawet użyli sul ponticello w smyczkach, jednak to był już szczyt instrumentacyjnej inwencji. W psychodelicznym Through the Arm to Magma Toby’ego Drivera perkusja skutecznie zagłuszała nawet najlepsze intencje pozostałych instrumentów. Lekko bawiło mnie za to Polkuauto Miki Rättö i Jusi Lehtisalo, które poruszało się gdzieś pomiędzy misterium a kabaretem (między sacrum a profanum?), łącząc elementy neoklasycyzmu, jazzu, black metalu, folkloru i renesansowego madrygału. Performatywne akcje podejmowane przez obydwu panów były przy tym tak absurdalne, że utwór nabierał niezaprzeczalnego kampowego uroku. Pytanie jednak, co do projektu wniósł udział zespołu muzyki nowej? Czy artyści sceny niezależnej znajdując się w swoim żywiole nie zaprezentowaliby czegoś znacznie ciekawszego? Czy do malowania sufitu na biało naprawdę potrzeby artysty-plastyka?
Koncert stanowił jednak wyraz bardzo szerokiego spojrzenia na muzykę współczesną przez organizatorów Sacrum Profanum. Wszak wszystko jest ważne jak głosił towarzyszący festiwalowi zbiór esejów o muzyce nowej, który swój tytuł zaczerpnął z wykonanego na festiwalu utworu Everything is important Jennifer Walshe. To znaczy: wszystko jest ważne, ale chyba za wyjątkiem samej Walshe, gdyż kompozytorka we wspomnianej książce nie doczekała się poświęconego sobie eseju (sic!!). Na szczęście doczekała się reprezentatywnego przeglądu swoich utworów i to w wykonaniu świetnych Arditti Quartett oraz Quiet music ensemble. Na występie tych drugich byłem już w zeszłym roku w Poznaniu, a do Krakowa wybrałem się głównie, by posłuchać głośnego Everything is important z udziałem słynnego kwartetu Arditti i samej kompozytorki jako performerki.
Jennifer Walshe była jedną z czołowych postaci festiwalu i (pomimo zastanawiającego pominięcia w festiwalowej książce) zarówno ona, jak i uprawiany przez nią muzyczny postinternet, trafiały do festiwalowych zapowiedzi nawet w tak mainstreamowych mediach jak „Gazeta Wyborcza”. Skoro postinternet i Walshe trafili już pod strzechy, można zatem pokusić się o krytykę jej twórczych poczynań. Na wstępie jednak muszę zaznaczyć, że uważam Everything is important za utwór perfekcyjnie zrealizowany technicznie, bardzo inteligentnie i dowcipnie grający skojarzeniami. Napis „This is the discipline” na zdjęciu przedstawiającym egipskie mumie (sama kompozytorka ogłosiła manifest „nowej dyscypliny”) czy hasło „I think Communism is a brillant idea” na zdjęciu przedstawiającym mnóstwo identycznego towaru w różowych pudełkach wywołały mój szeroki uśmiech. Sama Walshe jest zaś hipnotyzującą i niezwykle energetyzującą performerką.
Co zatem mi nie pasowało? Przede wszystkim bardzo rozproszony przekaz utworu. Z tego, co zrozumiałem, utwór dotyczył dysonansu pomiędzy postawą ekologiczną, a naszym coraz większym przywiązaniem i uzależnieniem od technologii, która środowisku szkodzi. Tak w skrócie. W pierwszej sekwencji utworu, na ciągłym crescendo partii Walshe ujęcia aktywności słońca przeplatają się z obsesyjnym wskazywaniem na niebo upstrzone smugami po przelatujących samolotach. Po osiągnięciu kulminacji kompozytorka zupełnie odcina dźwięk i w ciszy pokazuje nam Electrostatic generator attempt #1, pokraczne urządzenie uczynione m.in. z butelki po coli. Nieporadność ratowania środowiska za pomocą plastikowej butelki jest równie przejmująca jak nieporadność starszych osób w maskach zwierząt w analogicznym „niemym” fragmencie The Total Mountain Walshe. W tym momencie wydawało mi się już, że jestem kupiony i wyjdę z koncertu na kolanach z okrzykiem „TYLKO JENNIFER WALSHE!”. Od tego momentu utwór zaczął jednak meandrować, a ja traciłem poczucie, że wiem, o czym jest. Dlaczego oglądamy karty pamiętnika nastolatki? Dlaczego kompozytorka udaje, że krzyczy heavymetalowym głosem? Dlaczego kompozytorka parodiuje jakieś telewizyjne persony? Skąd wziął się tutaj samochód z kuriozalnie przerośniętym systemem nagłośnieniowym?
Trudno było mi pogodzić się z proponowaną przez Walshe estetyką przesytu. Utwór ładował we mnie takie ilości treści, że nie byłem ich w stanie przyswoić, a od usilnych starań mogła rozboleć głowa. Wspomniana sekwencja z pamiętnikiem była dowcipnie kontrapunktowana przez pojawiające się tu i ówdzie zdjęcia. Zdjęcia były ściśle związane z tekstem, jednak ten przesuwał się za szybko, by wszystkie te połączenia faktycznie zarejestrować. Konwencje muzyki kwartetowej ewokowane przez Ardittich brały słuchaczy pod włos i starały się wymusić na nich melancholię, podobnie jak śpiewana na koniec przez Walshe irlandzka piosenka. A jednak pomimo tej nieco wymuszonej emocjonalności, w utworze było mnóstwo akcentów śmieszkowych, memicznych, które jednak – jak miałem wrażenie – nie służyły niczemu prócz śmieszkowości, jak wspomniane parodie postaci z telewizji, udawanie heavy metalu czy taniec karła z Twin Peaks nieporadnie wykonywany przez wiolonczelistę kwartetu. Wreszcie nie mogłem nie zauważyć, że sztafaż środków performerskich Walshe choć fascynujący, jest jednak ograniczony. Gdy po raz kolejny kompozytorka uciekała się do impresji charakterystycznej maniery mówienia, albo bardzo szybko melorecytowała coś na jednej wysokości dźwięku, by nagle wbijać się w górny rejestr zacząłem się zastanawiać, ile jeszcze podobnych utworów może powstać, zanim zasób tych środków całkiem się wyczerpie? Jak utwory Walshe będą się zachowywały poddane na upływ czasu, bezwzględnego zarówno wobec dzisiejszych, aktualnych tematów, popkulturowych odniesień, jak również wobec ciała samej kompozytorki i performerki? Czy można sobie w ogóle wyobrazić te utwory w innym wykonaniu? Im dłużej doświadczałem Everything is important tym bardziej miałem wrażenie, że w istocie jest w nim wszystko, a jednocześnie – że jeśli wszystko jest ważne, tak naprawdę nic nie jest ważne.
Z powodu tego sceptycyzmu wobec Walshe, za najważniejsze wydarzenie tej części festiwalu, na którą dotarłem, uznaję wykonany podczas tego samego koncertu IV kwartet smyczkowy Horaţiu Rădulescu. Ponad czterdzieści minut przetaczania się fal alikwotów, poruszania się po najwyższych rejestrach instrumentów smyczkowych i najwyższym poziomie wykonawstwa. A po tym całkowitym zanurzeniu się w spektrum: jeden pojedynczy niski dźwięk wiolonczeli. Tak zaskakujący, ale przecież tak oczywisty. I tylko szkoda, że projekcja dźwięków w głośnikach czasem brzmiała nienaturalnie i odcinała się od żywego zespołu znajdującego się na scenie.
Po tym wykonaniu tylko nabrałem apetytu na koncert utworów innych rumuńskich spektralistów: Iancu Dumitrescu i Any-Marii Avram. Zespół Hyperion International prowadzony na przemian przez samego Dumitrescu i znakomitego Ilana Volkova dysponował kapitalną energią i prezentował niezwykłą precyzję wykonawczą. Pomimo tego utwory kompozytorów rozczarowały. Spektralizm w tym wydaniu był znacznie cięższy niż misterne dźwiękowe katedry Rădulescu. Kompozytorzy odwołują się do rozszerzonych technik wydobycia dźwięku, rockowego brzmienia, freejazzowej energii, estetyki noise i glitch. W swoim notesie określiłem ten styl mianem spektro-free-kraut-noise. I w zasadzie nie miało to znaczenia, kto był autorem kompozycji i jaka była obsada: podobnie brzmiały ansamblowe Sky Dumitrescu i Murmur Avram, zwielokrotniony głos w Nouvelle Avram oraz spazmatyczna partia kontrabasu w jej Axis VII. Tych parę utworów wystarczyło, żeby poznać idiom kompozytorski obydwojga twórców. Jednak na słuchaczy czekała jeszcze druga część koncertu z czterema podobnie brzmiącymi utworami, z których jako ostatni zabrzmiał zamówiony przez festiwal Sacrum et Profanum Dumitrescu, w którym kompozytor i dyrygent ciskał w słuchaczy muzycznymi gromami. Przeładowane programy koncertów to powracający motyw w relacjach z tegorocznego Sacrum Profanum i być może organizatorzy za bardzo wzięli sobie do serca festiwalowe hasło „wejdź do strefy dyskomfortu”? Bo ja już po pierwszej części miałem ochotę z niej wyjść i przez całą część drugą żałowałem decyzji o pozostaniu. Tę frustrację doskonale odzwierciedlają coraz zjadliwsze zapiski w recenzenckim notesie, których litościwie tu nie przytoczę. Wreszcie jednak udało mi się opuścić strefę dyskomfortu oraz „krakowskie miasto Kraków”, jak przeczytałem na szyldzie na Małym Rynku (sic!!!). Nie mam jednak wątpliwości, że w przyszłym roku znów będę chciał tu przyjechać. I dla sacrum, i dla profanum.