Gdyby historię muzyki pisać wyłącznie trzema nazwiskami kompozytorów na B, można by ułożyć kilka ciekawych narracji. Triada Bach-Beethoven-Brahms zilustruje rozwój harmonii tonalnej; triada Beethoven-Brahms-Bruckner – dziewiętnastowieczną tradycję symfoniczną. Iván Fischer wraz z Budapeszteńską Orkiestrą Festiwalową przedstawił w Narodowym Forum Muzyki jeszcze inne zestawienie: Bach-Brahms-Bartók, w którym szczególną rolę odgrywa czynnik kontrapunktyczny.
Weźmy na przykład Muzykę na instrumenty strunowe, perkusję i czelestę Beli Bartóka, którą otwiera fuga, ale i w pozostałych częściach roi się od imitacji w obydwu „orkiestrach”. Iván Fischer zadbał, aby wszystkie te niuanse bartókowskiej struktury były doskonale słyszalne. Narracja podzielona była na kilka czytelnych planów, co pozwalało wyciągnąć na wierzch nawet motywy tematyczne głęboko ukryte gdzieś w pianissimo kontrabasów w trzeciej części. Najlepsze orkiestry poznaje się po szlachetności ich piano, a piano budapeszteńczyków było znakomite. Jednocześnie potrafiło w ułamku sekundy przejść w fortissimo, jak w fenomenalnym crescendo z części trzeciej. W finale słychać było, że muzycy wyrośli w tradycji węgierskiej muzyki ludowej (w maju w Katowicach kilku członków orkiestry wcieliło się zresztą w rolę ludowych muzykantów) i wykonali folklorystyczne motywy z taką werwą i tak jędrnie, że aż chciało się poderwać do tańca. Zamiast tego wszyscy poderwali się do oklasków po kilku ostatnich energicznie zaakcentowanych dźwiękach pociągniętych wystrzeloną w górę ręką dyrygenta.
Kontrapunkt nie mniejszą rolę pełni u Brahmsa. Z podobnych komórek interwałowych kompozytor tka potężna struktury swoich symfonii, a poszczególne motywy kotłują się w kaskadach imitacji. III Symfonia w interpretacji Fischera zabrzmiała stosunkowo wolno, ale dzięki temu uronił się nawet jeden dźwięk z rozległych pasaży smyczków. W nieco staroświeckim stylu dyrygent pięknie dociążał akcenty, pozwalał nabrzmiewać frazom, rozwijał długie dźwięki. I nagle okazywało się, że ta wizja muzyki Brahmsa nie jest staroświecka, jest jedynie słuszna, a w szybszym tempie gubi się tak wiele jej wyrafinowanych detali. Pięknie zabrzmiała delikatna i przygaszona część druga, poruszająco brzmiało emocjonalne falowanie części trzeciej. I tylko szkoda, że pod sam koniec symfonii, tuż przed repryzą tematu pierwszej części, która spina całe dzieło i odkrywa jego głęboki sens, muzykom przydarzył się jeden, jedyny tego wieczoru kiks. Sekcjo dęta, ty jesteś załamana? Pewnie dostanie Ci się bura w garderobie od maestro Fischera…
O roli kontrapunktu w muzyce Bacha nie trzeba nikogo przekonywać. III Koncert Brandenburski nie jest w tym względzie wyjątkiem. Orkiestra grała tym razem na instrumentach historycznych po raz kolejny pokazując, że nie ma dla nich rzeczy niemożliwych. A może jednak są? Ostatecznie to wykonanie niczym specjalnym się nie wyróżniało, gdzie mu tam było do najlepszych interpretacji zespołów muzyki dawnej (na czele chyba umieściłbym nagranie English Baroque Soloists sprzed kilku lat). Za wyjątkiem drugiej części, w której dialogi klawesynu i pozytywu (przy instrumencie stanął sam maestro Fischer) – instrumentów o skrajnie różnych barwach – zdawały się odsłaniać przed słuchaczami jakieś nieziemskie misterium. Od razu przypomniały mi się równie niesamowite klawesynowo-pozytywowe dua z Die Kunst der Fuge w opracowaniu Ottavia Dantone.
Jakby gra na instrumentach współczesnych i dawnych nie zapewniała dostatecznej różnorodności, na bis muzycy chwycili nuty w dłonie i zaśpiewali (!) po jednej pieśni Bartóka i Brahmsa. W kontekście takiego zespołu jestem w stanie zrozumieć marzenia o Budapeszcie we Wrocławiu – nie tylko raz do roku, ale nawet na co dzień.