Po zeszłorocznych bardzo dobrych typach musiałem teraz przełknąć gorzką pigułkę. Nie doceniłem Litwy (choć przyznam, że zaraz, gdy zobaczyłem początek z siedzącą na scenie Ievą i lasem światełek z telefonów, byłem pewny, że piosenka przejdzie do finału), nie przewidziałem Albanii, dałem się zaskoczyć Irlandii. A czego jeszcze dowiedziałem się po pierwszym półfinale?
1. Największy nieobecny – ekran LED. Scena w Lizbonie pierwszy raz od wielu lat była pozbawiona wielkiego ekranu LED za plecami wykonawców (a od paru lat w gigantyczne ekrany zamieniano także podłogę). Trzeba było wrócić do choreografii, gry świateł, reżyserii telewizyjnej i pirotechniki. Nie we wszystkim udało się to tak dobrze jak Czechom (ich piosenka wyglądała w telewizji niemalże jak teledysk z tą różnicą, że na scenie w Lizbonie nie było wielbłąda). Brak ekranu LED ostatecznie przypieczętował ogłoszoną przeze mnie rok temu śmierć kampu na Eurowizji. Tylko, że bez tej kampowej przesady jakoś tak… nudno?
2. Największy hit – animacje. Skoro trzeba było sobie radzić bez LEDowych ekranów, producenci różnych krajów uciekali się do animowanych efektów, które nakładali w telewizyjnej realizacji. Mieliśmy zatem animowane płomienie, gwiazdki, nakładające się sylwetki w piosence z Bułgarii. Hitem był jednak Alekseev z Białorusi, którego piosenka w pewnym momencie utonęła w animowanych płatkach róż, wyglądających jak to wideo piosenki sprzed lat, którą wrzuciła na YouTube Twoja ciotka.
3. Największa chałtura – Belgia. Niektórym też ewidentnie nie chciało się przygotowywać efektownej oprawy, skoro Portugalczycy zabrali im ulubioną zabawkę. Najbardziej sprawę olała Belgia nie prezentując nic (tak, NIC) poza koślawymi ujęciami na twarz Sennek, co nie było najlepszym pomysłem, bo wokalistka robiła 100% Lucie Jones z zeszłego roku i okropnie się krzywiła przy śpiewaniu. Nie żałuję piosenki, bo była bardzo wtórna, ale szkoda mi Belgów i ich dobrej passy trzech kolejnych lat w pierwszej dziesiątce.
4. Mistrz drugiego planu – albański perkusista. Eugen Bushpepa w mundurze niemal godnym Jacksona czy Prince’a pokazał, że rock może cieszyć się powodzeniem w Konkursie. A może publiczność urzekł albański perkusista, który markując grę na perkusji energicznie przerzucał głową z lewa na prawo?
5. Największy kamp – Izrael. Mocną kandydaturą była Finlandia, ale jednak Izrael miał nie tylko taniec kurczaka, ale też nie jedną, a dwie ściany złotych kotków machających łapkami. Nic nie przebije złotych kotków machających łapkami. Dalej trzymam kciuki za Nettę. Tel Aviv 2019!!!
6. Najlepszy ansambl – Bułgaria. Po pierwszych występach grupy Equinox na żywo trochę się martwiłem, bo nie do końca grała dynamika zespołu, a jego wokalistka (dodająca akcent ludowy białym śpiewem) zbyt długo pauzowała. Wyciągnięto jednak z tych pierwszych występów wnioski, sprawiedliwiej rozdano poszczególne partie, a z różnic w barwie i stylu wokalnym uczyniono atut. I jakoś bardziej mnie to kręci niż pop-operowe spinanie się Eliny z Estonii. Nie dziwię się, że jej piosenka awansowała, ale swojego zdania w tej sprawie nie zmieniam.
7. Największy wygrany – środowiska LGBT. Do finału awansowały obydwie piosenki z wątkiem homoerotycznym: queerowe „Monsters” z Finlandii z otwarcie przyznającą się do swojej orientacji Saarą Aalto oraz „Together”, czyli słodka piosenka Ryana O’Shaughnessy’ego z Irlandii z dwójką czule tańczących ze sobą mężczyzn. Znamienna była gigantyczna owacja, która w Lizbonie przywitała pojawienie się pary. Jednak jest coś na rzeczy w nazywaniu Eurowizji „Gay Olympics”.