
Co zrobić, gdy ucichnie muzyka? Pytanie, które postawił sir Simon Rattle rozpoczynając pewnie ostatni przed sporą przerwą koncert Filharmoników Berlińskich, zostanie z nami na długo. Oczywiście muzyka na razie nie cichnie. Mamy wciąż zapas płyt pod ręką, a spotify obok Netflixa, firm kurierskich i dostawców żywności jest pewnie jedną z nielicznych firm, które zarabiają na obecnej sytuacji. Budująca jest coraz szersza oferta koncertów w streamingu, zarówno z największych sal koncertowych (jak Berlińska Filharmonia), jak i tych nadawanych na facebooku przez artystów. Cieszą otwarte archiwa instytucji muzycznych jak Digitall Concert Hall, Operavision, Metropolitan Opera, Philharmonie de Paris, Wiener Staatsoper, Detroit Symphony i pewnie wiele innych. No brawo, brawo, ale zanim zaczniemy się zachwycać szlachetnością tych gestów pamiętajmy, że jest wiele instytucji, które i poza czasami pandemii swoje koncerty udostępniają za darmo w sieci, np. na swoim YouTube’owym kanale. I tak powinno być, bo wierzę w kulturę dostępną.
Oglądałem więc pożegnalny koncert Berlińczyków. W ogóle ciekawy program, szczególnie w obecnym kontekście. Obydwa utwory związane z przełomowymi momentami w historii (zwłaszcza Europy). Koncert na orkiestrę Bartók oczywiście pisał w trakcie wojny na emigracji, natomiast Sinfonia Beria powstawała w burzliwych latach 1968–69, które zresztą znajdują w niej swoje odzwierciedlenie. Druga część poświęcona jest Martinowi Lutherowi Kingowi, zamordowanemu w 1968 roku, w trzeciej cytowane są hasła z graffiti, które Berio czytał na murach w maju tegoż roku w Paryżu. W ogóle kolażowa forma tej części (zawsze przednią zabawą jest odnajdywanie cytatów) zdaje się oddawać dynamikę tamtych lat. Oczywiście wykonania były bezbłędne, zwłaszcza Bartóka (Sinfonię miałem kiedyś okazję słyszeć na żywo z The Swingle Singers, dla których – i Filharmoników Nowojorskich – utwór powstał). Ach, to brzmienie trąbki, gdy wprowadza ostatni temat w finale! Jednak uderzająca była przede wszystkim cisza, która nastąpiła po ekstatycznym finiszu. Spodziewalibyśmy się burzy braw, a tu – głucho. To tylko pokazuje, jak bardzo owacje wpisane są w sonosferę utworów muzycznych, są niezbędnym dopełnieniem utworu muzycznego (a przynajmniej tych bardziej klasycznych utworów) i niech żaden mądrala pokroju Johannesa Kreidlera (żeby nie było, lubię Kreidlera, ale lubię się z nim też nie zgadzać), nie próbuje nam ich zabrać!
Dlatego, mimo takich okazji, raczej nie będę masowo słuchał teraz koncertów w streamingu. W muzyce szukam niepowtarzalnego doświadczenia, żywej emocji, autentycznego przeżycia i te znajduję na koncertach na żywo. Przyznam się, że płyt nie słucham prawie wcale. Chyba, że muszę – gdy interesujący mnie utwór czy wykonanie nie są gdzie indziej dostępne. DVD muzycznych (które – jako powiedział mi kiedyś pewien kurator muzyczny – są praktycznie niesprzedawalne), z pewnymi wyjątkami, nie trawię. Jednym z tych wyjątków jest cykl Beethovenowskich symfonii z Paavo Järvim i Deutsche Kammerphilharmonie Bremen, który uwielbiam nie tylko za brawurowe wykonanie i wariackie tempa (wiele można osiągnąć z orkiestrą, której koncertmistrzem jest Daniel Sepec) oraz interpretacyjne niuanse (dziw, że w tych tempach znaleźli na nie miejsce), ale też za ekspresywną mimikę dyrygenta, który bywa po prostu przeuroczy. No zobaczcie tylko, jak śmiesznie bierze oddech do I Symofnii.
Przy okazji przypomniało mi się, że w październiku byłem w Zurychu pierwszy raz na żywo na koncercie Paavo Järviego, który prowadzi od tego sezonu orkiestrę Tonhalle. Napisałem wtedy wrażeniówkę, której z jakichś powodów nigdy nie opublikowałem (czasem tak mam, że nie chcę, żeby ktokolwiek oglądał moje teksty). No to teraz jest dobra okazja, żeby ją przypomnieć:
„Swój pierwszy sezon jako pierwszy dyrygent Tonhalle-Orchester Zürich Paavo Järvi rozpoczął dziełami Sibeliusa i Pärta podkreślając skąd pochodzi (Estonia i Finlandia są wszak sobie kulturowo bliskie), jednak punkt ciężkości całego sezonu padł na Czajkowskiego, którego komplet symfonii dyrygent przedstawia na kolejnych koncertach. To też odwołanie się do swojego dziedzictwa – Paavo kontynuuje działalność swojego ojca, jest też spadkobiercą radzieckiej szkoły dyrygenckiej. Jego ojciec studiował w Leningradzie i Mrawińskiego, a profesor Paavo, Leonid Grin – w Moskwie u Ginsburga i Kondraszyna. Järvi Czajkowskiego ma we krwi.
Na pierwszy ogień poszła IV Symfonia f-moll. Nie przypadkowo piszę ogień, bo Järvi już w swoich beethovenowskich nagraniach z Deutsche Kammerphilharmonie Bremen dał się poznać z zawrotnych temp. I tutaj kulminacje były rozkręcone do granic możliwości muzyków (a te w Tonhalle są niebywałe), jednak znacznie ważniejsze było emocjonalne cieniowanie i nasycenie każdego motywu, każdego tematu treścią. I sam nie wiem, co mnie bardziej urzekło: ile różnych znaczeń może zawierać w sobie główny motyw finału, środkowe głosy wydobywane w scherzu, recytatywna retoryka tematu w drugiej części czy może budowanie kontrastów i długich kulminacji w części pierwszej. Järvi prowadzi orkiestrę pewnym, nieco apodyktycznym gestem, jednak rzucany tu i ówdzie szelmowski uśmiech zaświadcza, że gest ten wynika z największej dbałości o detal, a nie z dyktatorskich zapędów. Dyrygent znany jest z posługiwania się mimiką i mową całego ciała. Niektórym może się to nie podobać, ale efekt wyrazowy jest niezaprzeczalny. Prawdopodobnie symfonie Czajkowskiego otworzą dorobek fonograficzny Järviego z Tonhalle. Z interpretacji Czwartej można wnosić, że będzie to wizytówka dyrygenta w równym stopniu co jego beethovenowski cykl z DKP.”
To chyba już wiem, co będę oglądał w trakcie kwarantanny. Liczne koncerty Järviego z orkiestrą Radia Heskiego, którą prowadził przed Tonhalle, a która jest jedną z tych chwalebnych instytucji, które swoje zasoby udostępniała już dawno.
Żyję, mam się dobrze, nadaję i będę nadawał. Trzymajcie się zdrowo i na 1,5 metra od siebie!