Dziennik kwarantanny, cz. 6

Kabina idealna na kwarantannę

Prawdę mówiąc nuda na tej kwarantannie, nic się nie dzieje. Liczyłem, że może zrobią mi dzisiaj ten test, ale nic z tego. Znajomi z podwarszawskiej miejscowości ponownie okazali się w tym lepsi, już przeszli test i czekają na wyniki. Ale może nie ma co im zazdrościć, bo podobno te zakupy, co im burmistrz zrobił, to potem trąbił o tym w mediach społecznościowych, jaki ton on jest fajny, że pomaga ludziom na kwarantannie. I oczywiście potem się już nie interesował. Cóż, jest taka ewangeliczna zasada odnośnie pomagania „niech nie wie lewa Twoja ręka, co czyni prawa”. No, ale nie ma tam nic o wallu na facebooku, więc pewnie pan burmistrz sobie po swojemu zinterpretował. Siedzę więc na tej kwarantannie, najpierw to jeszcze ktoś dzwonił, bo jednak byłem (krótko, bo krótko) prekursorem kwarantanny. Ale jak kilka razy odpowiedziałem, że czuję się dobrze, nic nie wiem, nic się nie dzieje, nic się nie zmienia, to w sumie sam bym do siebie nie dzwonił więcej, bo co za atrakcja taka rozmowa. No więc siedzę, dobrze, że jest dużo pracy, to mam co robić, ale czasami trzeba też zająć się czymś innym. Dlaczego filmów i seriali nie oglądam tłumaczyłem w czwartym odcinku. Czytać za bardzo nie chcę, bo czytam teraz zawodowo i czasem się już nie mogę patrzeć na czcionkę. Kusi trochę przytkane kolanko w łazience, ale nie osiągnąłem jeszcze tego poziomu desperacji. Na szczęście jeszcze jedna rzecz w moim mieszkanku stoi i mnie kusi. Pianino.

To nie jest moja pracowania, ale mogłaby być.

Powiedzmy, że moje relacje z tym instrumentem są szorstkie, choć uczyłem się grać na nim łącznie piętnaście lat (dwanaście szkoły muzycznej jako instrument główny, rok jako przedmiot dodatkowy na Teorii Muzyki i dwa lata przedmiotu dodatkowego na Dyrygenturze), a stały kontakt z instrumentem miałem lat dwadzieścia (do końca studiów dyrygenckich obowiązywało mnie czytanie partytur i korepetycja). Nigdy jednak nie lubiłem żmudnego ćwiczenia. Nigdy też nie byłem biegły w technice palcowej, więc uczenie się coraz trudniejszego repertuaru (a taki był wymagany w szkole muzycznej) było okupione długimi godzinami pracy. Z czasem przestałem też lubić występy publiczne. Nieco frajdy zaznałem, gdy na studiach grałem w zespole muzyki współczesnej. Graliśmy trochę koncertów, nawet nagraliśmy płytę z muzyką Witolda Szalonka i zarobiłem wtedy jedyne pieniądze jako pianista (nigdy się nie spodziewałem, że to kiedykolwiek nastąpi). Z zespołu jednak zrezygnowałem, bo stwierdziłem, że jestem jego najsłabszym ogniwem i blokuję jego rozwój. Chociaż zespół od tego czasu się jakoś specjalnie nie rozwinął, więc może to nie o mnie chodziło. Na szczęścia na studiach (dopiero!) nauczyłem się przyzwoicie czytać a vista, więc czasem położę sobie jakieś nuty na pulpit (uwielbiam grać wyciągi operowe!). Tymczasem na kwarantannie wróciłem do swojego dawnego, trudnego repertuaru, w tym do najtrudniejszego – Koncertu a-moll Griega, który był moim koncertem dyplomowym.

Dlaczego teraz? Wszystko z tego powodu, że po drodze z Bergen na lotnisko Flesland, zanim wsiadłem na pokład feralnego samolotu, „hop!” ­– wyskoczyłem na peron na stacji Hop i stamtąd dwudziestominutowym spacerem  doszedłem do Troldhaugen, muzeum w domu kompozytora. Akurat przestało padać (dowiedziałem się, że w norweskim jest słowo oznaczające „prawie nie pada”), na moment wyszło słońce. Widok sprzed domu kompozytora rozciągał się tak piękny, że aż się wzruszyłem

Samo muzeum jest niewielkie. Ze stałej ekspozycji można się dowiedzieć paru faktów biograficznych. Może też obejrzeć maskotki kompozytora – świnkę i trolla, które zawsze trzymał na biurku i ponoć żegnał się z nimi czule przed pójściem spać oraz szczęśliwą żabkę, którą nosił w kieszeni, gdy koncertował jako pianista czy dyrygent. Przyznam, że od czasu swojego dyplomu Grieg niezbyt mnie zajmował. Uważałem go za twórcę przede wszystkim romantycznej i nieco sentymentalnej muzyki salonowej. Zresztą w muzeum można podziwiać też koszmarny kicz – salę kinowa, w której ujęciom norweskiego krajobrazu towarzyszy muzyka Griega. To tak, jakby w Muzeum Chopina było wideo z uderzaniem siekierą w wierzbę przy akompaniamencie „Rewolucyjnej”. A nie, czekaj… Wracając do Griega – mogłem się trochę na jego temat douczyć, np. tego, że był chyba jednym z pierwszych ze znanych twórców, którzy załapali się na erę fonografu i zachowało się dwadzieścia parę minut jego autorskich nagrań, pochodzących mniej więcej z tego samego czasu, gdy występował z dwoma koncertami w Warszawie w latach 1902–1903. Ciekawostką są też nagrania Koncertu a-moll ponoć ulubionego interpretatora Griega, Percy’ego Graingera na rolki pianolowe, które czasem są wykorzystywane w wykonaniach na żywo z orkiestrą jako to, umieszczone wyżej z londyńskich Promsów.

Ponieważ tego dnia praktycznie nie było zwiedzających po domu Griega byłem oprowadzany indywidualnie. Wystroju muzeum pilnowała sama Nina Grieg, dbając o to, by wszystko było faktycznie urządzone tak, jak u nich w domu. Zarządziła też, że turyści nie będą mogli wchodzić na piętro do sypialni i zakaz ten jest respektowany. Ciekawe zresztą, czy te pomieszczenia na górze też są urządzone tak, jak za życia Griegów, czy też stoją puste. Przecież ktoś tam musi wchodzić sprzątać i konserwować, więc zna odpowiedź. Ale powiedzmy szczerze – nie ciekawi mnie to na tyle, żeby próbować sprawdzać to w sieci…

No dobrze, ten dom byłby jeszcze lepszy na kwarantannę

I to był było na tyle, na ostatnim zdjęciu jest ścieżka, którą się idzie na grób Griegów. Który zresztą jest w nieoczywistym miejscu, jeśli (tak jak ja) na początku się nie wie, że to ścieżka prowadzi do grobu, a nie po prostu na brzeg, to nawet niczego nie zauważy, i potem będzie musiał (tak jak ja) schodzić drugi raz.

Ja w każdym razie do grobu się nie wybieram, mam nadzieję, że wy też nie. Żyję i nadaję dalej!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *