
Przeczuwałem, że ten moment nadejdzie, ale to nie zmienia faktu, jak bardzo jest bolesny. Dziś oficjalnie odwołano tegoroczną Eurowizję. Wytrzymałem jakoś kwarantannę, jakoś zdzierżyłem, że za oknem jak na złość cudna pogoda, a ja nie mogę wyjść na rower (w sumie nic innego bym poza tą kwarantanną nie robił takiego specjalnego, ot, mógłbym pójść po chleb albo wynieść śmieci…), odwołane koncerty jakoś też wytrzymam. Na Eurowizję natomiast czekam cały rok i naprawdę jakoś już od początku lutego, gdy ogłaszano pierwsze piosenki, zacząłem się tegorocznym Konkursem naprawdę jarać. Zapowiadał się świetny rok! No i teraz zamienił się taniec mój w żałobny lament. Uczcijmy więc tegoroczną Eurowizję trzema minutami kampowej muzyki, a ja wyjaśnię, czym właściwie byłem tak podekscytowany.
- Gospodarz
Są kraje, które Eurowizję rozumieją i kraje, które niekoniecznie ją rozumieją (ale i tak super, że uczestniczą). Najlepszym przykładem pierwszej grupy jest Szwecja, dobrym przykładem drugiej grupy jest Polska (choć ostatnio jakby zaczynamy coś kumać). Finały w Austrii i Portugalii, które raczej bym zaliczył do drugiej grupy były strasznie drętwe. Finał w Szwecji był bezkonkurencyjny, świetny show wyprodukowano też w Izraelu, gdzie premier Netanjahu uprawia pinkwashing swojej brudnej polityki, całkiem niezły finał był też na Ukrainie – włożono w niego masę serca, choć organizacyjnie podobno nie wszystko stykało. Holandia po 2013 roku radzi sobie w konkursie raczej nieźle, dwa razy była na podium, w pozostałych przypadkach oscyluje gdzieś w okolicy dziesiątego miejsca. To znaczy, że Konkurs raczej rozumie. Do tego jako kraj wydaje się być z jednej strony symbolem solidności, a z drugiej – pewnego wyluzu. Nie wiem czemu, ale mam przeczucie, że finał w Rotterdamie byłby bardzo fajny i przygotowany na 420 procent normy.
- Guilty pleasures
Było w tegorocznej stawce sporo naprawdę dobrych piosenek (moja Eurowizyjna play lista na pewno po tym roku spuchnie), ale było też trochę takich, których wprawdzie nie będę sobie słuchał dla przyjemności, ale na eurowizyjnej scenie wprowadzałyby trochę szaleństwa (jestem pewien, że ich oprawa sceniczna byłaby odjechana i kolorowa). Mam na myśli głównie Freaky! z San Marino czy Cleopatra z Azerbejdżanu. A także rosyjską piosenkę Uno zespołu Little Big, która już na poziomie klipu miesza stroje z lat siedemdziesiątych z latynoskim popem z lat dziewięćdziesiątych á la Ricky Martin.
- Ballady
Na Eurowizji zawsze muszą być jakieś ballady, nie inaczej było w tym roku. Oczywiście ściskalibyśmy kciuki za Alicję Szemplińską, która głos ma mocny, ale piosenkę średnią – ciekawe, co potrafiłaby z niej ukręcić. Całkiem lubię piosenkę z Finlandii, nawet nieźle wyprodukowana jest ballada z Mołdawii. Dużo szumu było wokół ballad z Rumunii i Bułgarii, ale ja tych piosenek nie czuję, szczególnie druga wydaje mi się być banalna i ckliwa (to zakończenie!). No i oczywiście jest piosenka Réspondez-moi ze Szwajcarii z delikatnym chłopcem śpiewającym wysokim, wrażliwym głosem w deszczu. To ten sam typ wrażliwości, który przyniósł drugie miejsce Kristianowi Kostovowi w 2017 roku, a zwycięstwo Duncanowi Lawrence’owi w roku ubiegłym. Nic dwa razy się nie zdarza, ale piosenki miło byłoby posłuchać.
- Różnorodność
Tegoroczna Eurowizja szykowała się wyjątkowo kolorowa. Czechy miał reprezentować Benny Christo z angolańskimi korzeniami z całkiem do pogibania się piosenką Kemama. Maltę – Destiny z dopracowaną piosenką ze stajni Symphonix Borislava Milanova. Holandię – Jeangu Macrooy z ładną soulową piosenką. A jak już jesteśmy w temacie – pamiętacie Johna Lundvika z zeszłego roku i towarzyszące mu The Mamas? W tym roku Mamuśki występują już same i John mógłby mamom czyścić buty. Albo robić zakupy. Ale i tak moją ulubienicą w tym roku jest Eden Alene wywodząca się z Izrealskiej społeczności Felaszów (czarnoskórych Żydów, ewakuowanych z Etiopii w czasie wojny domowej w latach osiemdziesiątych). Wszystko w tej piosence jest wspaniałe, od pierwszych dźwięków kalimby, przez pierwsze wejście backującej wokalistki, skradanie się tancerzy po fantastyczną choreografię, która potem się rozgrywa. Eden jest cudowna, ma tyle wdzięku, posłuchajcie tylko jak kończy tę piosenkę – to dobranie oddechu, i dośpiewanie końcówki z tym lekim zawijaskiem na końcu. To jest sceniczny mastersztyk! Nie mówiąc o tym, jak fantastyczna chemia panuje na scenie przez całą piosenkę.
- Szczypta pieprzu
Są gatunki, która może nie są idiomatyczne dla Eurowizji, ale zawsze wprowadzają trochę miłej odmiany. Gruzja w tym roku postanowiła pójść na przykład w prog-rockową balladę. Łotwa po raz kolejny wróciła do elektroniki z lekkim zwrotem w stronę dubstepu. Porządną porcję eurowizyjnego folku przygotowała Ukraina. Ale mi i tak najbardziej podoba się irlandzki girlrockowa piosenka w stylu lat dziewięćdziesiątych (to wtedy Irlandia święciła największe triumfy w Konkursie) i dodatkowo z pozytywnym queerowym przekazem. Spójrzcie tylko na tą VHS-ową jakoś wideoklipu!
- Imprezowe bity
Nie zapominajmy też, że finał Eurowizji to wielka impreza, więc potrzebne są też dobre bity, przy których można się pobujać. Całkiem nieźle wyszło Austrii, której piosenka wprawdzie zaczyna się jak kolejna ballada, ale szybko pokazuje, że to tylko zmyłka, a Vincent Bueno ma urok Justina Timberlake’a. Ale moim faworytem w tej kategorii i tak jest Ben Dolic i kolejna dopieszczona piosenka ze stajni Symphonix Borislava Milanova, która ma świetne tempo, ciekawie się rozwija i jest naprawdę dobrze wyprodukowana, a wysoki głos Dolica jest w stanie stopić serce niejednej nastolatki.
- Choreografia
A skoro już jesteśmy przy tańcu. Piosesnka, która na początku niezbyt mi się spodobała ze względu na specyficzną manierę wokalną wykonawcy, ale z każdym słuchaniem coraz głębiej wkręcała się w mózg, aż wreszcie dotarła do rdzenia. On fire zespołu The Roop z Litwy. Idealne połączenie queeru, kampu, chwytliwej elektronicznej melodyjki i choreografii, którą już całkiem nieźle opanowałem i jestem pewien, że pobije Eurowizyjne imprezy nie tylko w tym sezonie.
- Kostiumy
A jeśli jesteśmy już przy wyróżnieniach – nie wątpię, że w Rotterdamie zobaczylibyśmy wiele szalonych, pięknych i fatalnych kostiumów. Ostatnio zachwycałem się kreacją duńskiej reprezentantki, której stój na lewym ramieniu jest żakietem, a na prawym – ramiączkiem sukni wieczorowej. Ale nagrodę dla mnie i tak zgarniają reprezentanci Islandii – lewaccy nerd-hipsterzy w dresowych onesies. No i piosenka też fajna.
Eurowizja może odwołana, ale ja nieodwołalnie nie daję się kwarantannie i wciąż nadaję! Nie smućcie się i trzymajcie się zdrowo!