Eurowizja 2023. Przewodnik po pierwszym półfinale

Będzie się działo. Eurowizja po latach wraca na Wyspy Brytyjskie, nie za sprawą sukcesu (coraz mniej) Zjednoczonego Królestwa w konkursie, a trwającej nieprzerwanie rosyjskiej agresji na Ukrainę. Startuje mniej krajów – Rosję i Białoruś wykluczono z EBU, część nadawców zmaga się z problemami finansowymi. Wydarzenia zeszłego roku odbijają się w piosenkach, a odbywający się w Liverpoolu finał każe się zastanawiać, ile czeka nas odniesień do Beatlesów. Wśród piosenek co najmniej jedno. Nowością jest też zmiana formuły głosowania, w której jury ocenia dopiero finał, pojawiają się też głosy z reszty świata. Sporo może to namieszać zwłaszcza w pierwszym, mocno obsadzonym półfinale. Kto odpadnie? Kto przetrwa? Przekonamy się już niedługo. A tymczasem warto lepiej zapoznać się z 15 kandydaturami, które tak szybko mogą odejść w niepamięć.

Pierwsze skojarzenie ze Skandynawią? Wikingowie! W 2018 roku mieliśmy więc posępnych brodaczy z Danii, a w tym dostaliśmy „warrior of north and southern seas” z Norwegii. Alessandra, mając włosko-norweskie pochodzenie idealnie nadaje się do tej roli. Włoski nawet się w piosence pojawia, w tajemniczym chóralnym intro, jakby wyjętym z żeńskiego cover bandu zespołu Gregorian. Norweski już niestety nie, reszta piosenki jest po angielsku. Pierwszy pokaz refrenu to delikatne dęte i dzwoneczkowy akompaniament, na zwrotkę wchodzą wojownicze bębny, bo na Eurowizji muszą być bębny. Gdyby to było mało, w przedrefrenie nagle pojawia się pykający bicik, który przyspiesza, by w kolejnym pokazie refrenu eksplodować soczystym basem. Wraz z powtarzającą się formułą melodyczno-rytmiczną robi to dość tanie wrażenie. Trochę jak plastikowe hełmy wikingów. Ale swoich fanów znajdzie, podobnie jak niskobudżetowe fantasy. Wrażenia bynajmniej nie zaciera mostek z folkowymi skrzypcami zakończony wejściem na rejestr gwizdkowy. Alessandra jako Queen of Kings bawi się świetnie. Śpiewa nierówno – raz lepiej, raz gorzej. Ale za to jak kopie!

Pamiętacie Epic Sax Guya? W tym roku doczekał się następcy. Sean Meachen z zespołu The Busker rusza się do chwytliwego tematu nie mniej zgrabnie od Sergheia Stepanova z Sunstroke Project, choć nie wykonuje przy tym sugestywnych ruchów biodrami – pewnie feministki już nie pozwalają. Ogólnie piosenka Dance (Our Own Party) opowiada o opuszczeniu głośnej imprezy i przeniesieniu się do domu, gdzie możemy siedzieć w swetrze i słuchać takiej muzyki, jaka nam się podoba (znajomy uczęszczał kiedyś na „Bankiet w ładnym swetrze”, więc jedno drugiego nie wyklucza). Dla mnie to raczej nie oznacza maltańskiej piosenki, bo poza wwiercającym się w mózg saksofonem dostajemy funkowe bas i perkusję plus raczej oszczędny wokal – w refrenie ograniczający się do powtarzania „Do you wanna dance?”. Łącznik też jest czysto instrumentalny, z lekko retro-elektroniczną nutą. Ale chłopcy są ładni i sympatyczni. I swetry też mają fajne.

Samo mi se spava? Brzmi swojsko, ale to nie przechwałka wyjątkowo kompetentnego spawacza, tylko solastalgiczne wyznanie serbskiego Gen Zeta, który „chciałby tylko spać”, podczas gdy świat płonie. Luke Black śpiewa trochę jakby przysypiał, szepcze i mamrocze, ale piosenka bardzo dobrze wpisuje się w pesymistyczny klimat: od melancholijnego fortepianowego motywu z początku, przez spory pogłos, ciężką, dystopijną elektronikę aż po uporczywe repetycje dźwięku w oczekiwaniu na wypowiedziane w przestrzeń „halo?”. Muzyka ciekawie koresponduje też z gamerskimi metaforami z tekstu. Początkowy motyw powraca w syntezatorowym brzmieniu, które w kolejnym pokazie całkiem się rozstraja, ilustrując destrukcję świata. Scenografia z awatarami i animacją z gigantycznym robotem stanowi kolejny poziom odniesień. Widać, że po zeszłorocznym występie Konstrakty Serbia znalazła swoją niszę – bardzo performatywnych i krytycznych występów, których trudno jednak nie docenić.

Luke chyba skutecznie zasnął, bo następny w kolejności zespół Sudden Lights z Łotwy śpiewa w swojej piosence „Didn’t hear you fall asleep”. Zresztą sami chyba chcieliby do niego dołączyć, bo potem pojawia się też fraza „Please don’t make me wake”. Ostry, szybki rytm elektronicznej perkusji jednak nie zachęca do spania. Wokalista Andrejs Reinis Zitmanis przebija się przez ten gwar w wysokim rejestrze, nieco zaskakuje wejście przesterowanych gitar między pierwszym a drugim dwuwierszem zwrotki. Podoba mi się też segment tuż przed pierwszym wejściem refrenu, zbudowany na lekkim pykaniu elektroniki i sprzężeniach. Refren to już dość generyczny indie rock, ale przecież trzeba się na czymś zaczepić. Druga zwrotka powraca ze spokojniejszym perkusyjno-basowym towarzyszeniem, mostek jest rytmiczną melorecytacją, a kulminacja przypada na ostatni pokaz refrenu z melodią w gitarach i wokalizą Andrejsa. A potem już tylko wyciszona koda z powtarzaną frazą w języku łotewskim, z tytułowym Aijā. Lider zespołu śpiewa raczej czysto, bez problemu bierze góry, dobrze harmonizuje z kolegami z zespołu. Czasem może przeszkadza mi zbyt otwarta emisja i nie najciekawsza barwa. W sumie czuję sporą sympatię do łotewskiej propozycji, ale obawiam się, że w mocno obstawionym półfinale przepadnie.

Wszystkich, którym udało się zasnąć powinna obudzić Mimicat ze swoją kabaretową piosenką Ai Coração, opowiadającej o beznadziejnym przypadku choroby z miłości. Mamy tu dość klasyczny fortepianowy wstęp podprowadzający wejście wokalistki, a potem wyrazistą sekcję rytmiczną, wejścia dętych i nieco lokalnego iberyjskiego kolorytu z gitarami i kastanietami. I dynamiczną choreografią – gdzieś między flamenco a burleską, ogrywająca kanapę jak w czołówce Przyjaciół. Miła odmiana i trochę ożywienia, no i klasyczny plusik za język portugalski. Szkoda, że Mimicat czasem po prostu brakuje głosu, żeby piosenkę bardziej pociągnąć dramaturgicznie, a nie ma go też tak bardzo przepalonego w stylu fado, by niedoskonałości stanowiły jakość samą w sobie. Obstawiam zatem, że przy silnej konkurencji na roli ciekawego przerywnika się skończy.

Irlandia może poszczycić się chlubną pop-rockową tradycją z U2 na czele, nie zaskakuje więc, że ich tegoroczny reprezentant tworzy w tym właśnie gatunku. Wild Youth tworzy czwórka sympatycznych chłopców i zarazem kolegów, lider zespołu wspominał nawet w wywiadzie, że piosenka We Are One pewnie by się podobała jego mamie. I w sumie może się podobać, bo jest wpadającym w ucho, nieskomplikowanym utworem opartym na stałym rytmie i dwóch akordach na krzyż. Po przekomponowaniu piosenki doszły tam jakieś lekkie gitarowe efekty w późniejszych zwrotkach, ale generalnie chodzi o feel-goodowe skandowanie „we are one”! Jeśli nasi sąsiedzi będą odpowiednio głośno krzyczeć, to może nawet nie usłyszymy, że Conor O’Donohoe śpiewa na zaciśniętym gardle, brakuje mu głosu i zazwyczaj jest pod dźwiękiem. Na jego usprawiedliwienie – w piosence powtarza się fraza „we go down”. Przywołując inny fragment: „we give it all we got until we fail”.

Piosenki o pokoju zazwyczaj są nudnawymi, przesłodzonymi balladkami. Inaczej z piosenkami przeciw wojnie. Ale rozpierdolu, który wnosi na eurowizyjną estradę grupa notorycznych chorwackich prowokatorów z Let3, chyba nikt się nie spodziewał. To coś jak połączenie Borata z Freddiem Mercurym. Tego pierwszego odnajdziemy w prostocie i dosadności tekstu, a także zwrotkach skandowanych jak w piosence kolonijnej. Albo żołnierskiej. Tego drugiego – w queerowaniu wizerunków dyktatorów (podobieństwo frontmana do Stalina niewątpliwie celowe), ale też w przełamujących zwyczajny porządek wstawkach, jak choćby recytowanie całego alfabetu, dziwnym rozdźwięku między chórkami i głównym wokalem przy końcowych pokazach refrenu, no i w powtarzanym „mama!”. Obaj zaś przejawiają się w wąsach. Mama ŠČ! to piosenka, na którą pierwszą reakcją jest: WTF?, ale po jakimś czasie można się do niej przekonać. No i jestem też pewien, że w Liverpoolu czekają nas ze strony Let3 jeszcze jakieś niespodzianki. Za najwyrazistszy antywojenny i polityczny przekaz pewnie wejdą do finału.

Szwajcarska piosenka niby też jest przeciw wojnie, ale w przeciwieństwie do Chorwacji brzmi jakoś mniej wiarygodnie, jeśli kraj ostatnio widział wojnę prawie 200 lat temu, a mobilizacji nie przeprowadzano od 150 lat. Kiedy więc Remo Forrer „I don’t wanna be a soldier”, myślę sobie: ziomek, nikt Cię nie zmusza. Niektórzy takiego komfortu nie mają. Watergun zaczyna się jak każda ckliwa balladka – smutnym fortepianowym motywem ze smyczkowym akompaniamentem. Remo zaczyna w bardzo niskim rejestrze, jego głęboki głos może zrobić wrażenie. W refrenie wchodzi w wyższy rejestr, ale dalej śpiewa mocno i pewnie. Przed drugą zwrotką dostajemy krótką zgrzytliwą elektroniczną wstawkę, po której produkcja się dynamizuje. Dostajemy metalicznie pobrzmiewającą elektronikę, bębny, crescendujące dęte. W refrenie dochodzą chórki, a kulminacja to już popisowa wokaliza, po której dostaniemy krótką kodę z powrotem fortepianowego motywu. Wszystko zgodnie z zasadami sztuki. Dla mnie trochę to wszystko zbyt wypolerowane i sztuczne. Ale niektórym się z pewnością spodoba, tym bardziej, że Remo nie tylko głos ma ładny.

Jedną z moich eurowizyjnych izraelskich guilty pleasures jest piosenka Golden Boy, która brzmi jak trzy piosenki zmiksowane w jedną. Nie wiem, co w takim razie powiedzieć o Unicorn Noy Kirel. Mamy tu najpierw bardzo nowocześnie wyprodukowane zwrotki z elektronicznym pykaniem (przy powtórzeniu z dodanym klaskaniem); bardzo klasyczny, niemal balladowy refren o „mocy jednorożca” z fortepianowym akompaniamentem, syntezatorowe i smyczkowe łączniki, przedrefren „fenome-fenome-fenomenal”, a potem pytanie: „do you wanna see me dance?” i bliskowschodnią techno-dubstepową ekstrawaganzę. I urwany powrót refrenu na koniec. Całość jest przedziwna (co tylko potęguje centaur zamiast jednorożca na wideoklipie), ale bardzo nowocześnie wyprodukowana, brzmienia ciągle się zmieniają i można wyłuskać z nich wiele smaczków. Noa Kirel do tej pory nie wystąpiła z piosenką na żywo, ale w Izraelu jest gwiazdą zapełniającą masowe imprezy, więc nawet jeśli nie umie śpiewać – umie się ruszać i robić show.

Bębny jak w Only love survives Ryana Dolana, flet jak w zeszłorocznym występie Kalush Orchestry, do tego szamańsko-rytualna aura jak w bretońskim Fulenn. Niby wszystko to już znamy, ale Pasha Parfeni w Soarele şi Luna nadaje tym tropom wschodnioeuropejskiego klimatu z jelenimi rogami, odwołaniami do przyrody, lasu, Dniestru oraz tytułowych słońca i księżyca. I wprowadza na eurowizyjną estradę osobę niskorosłą. Sam Pasha głównie mówi, ale towarzyszące mu wokalistki śpiewają czysto i pewnie, fletowy motyw wpada w ucho, rytm dobrze buja, docenić też można pojawiające się w tle cymbały. Na gruncie folkowych piosenek Mołdawia ma jednak w tym półfinale mocną konkurentkę.

Eufoooooooriaaaaaa… zapanowała w Szwecji, gdy Loreen została tegoroczną reprezentantka kraju. Czy Szwedzi wreszcie dogonią Irlandzczyków w liczbie wygranych? I to jeszcze dzięki legendzie na miarę Johnny’ego Logana? Tryumfatorka z 2012 roku byłaby zaledwie drugą osobą, która dwukrotnie sięgnęłaby po tytuł. Ma na to spore szanse – według bukmacherów dokładnie 42 procent. Składa się na to nie tylko rozpoznawalność artystki, lecz także jej sceniczna charyzma i doświadczenie Szwecji w produkowaniu trzyminutowych eurowizyjnych spektakli. Gra świateł, dymu, praca kamer, scenografia dwóch rozjeżdżających się płaszczyzn, choreografia, kostiumy, wizualizacje. Właściwie muzyka nie byłaby potrzebna, by całość robiła wrażenie. Ale przecież jest też piosenka, cała właściwie oparta na jednym wznoszącym motywie, który zostaje też wykorzystany też w partii wokalnej jako materiał przedrefrenu. Ale jak ciekawie jest ten motyw przetwarzany: od syntezatorowej trąbki, przez lekko metaliczną elektronikę, fortepian i smyczki. Jedyną przerwę od głównego motywu otrzymujemy w mostku, w którym odzywa się duduk i orientalizujące smyczki – ale rodzice Loreen pochodzą z Maroka, więc jej wolno. Sama zaczyna od swojego numeru popisowego, czyli niezbyt wyraźnie artykułowanej melorecytacji, ale w przedrefrenie znakomicie buduje napięcie, a refren to już eksplozja wokalnej siły z charakterystycznymi wejściami na „you-u-u”. Bardzo ciekawe, że druga zwrotka nie wraca do pierwotnej melodii, co dodatkowo dynamizuje utwór. Loreen ma szczególną estradową charyzmę, w mostku potrafi pokazać bardziej wrażliwą stronę, by potem jeszcze bardziej dołożyć siły głosu w refrenie. Bukmacherzy mogą więc mieć rację. I to mimo tego, że „you-u-u” jest znacznie mniej charakterystyczne niż „eu-fooooooo-ri-aaaaaa”.

Pierwsze muzyczne skojarzenie z Liverpoolem? Beatlesi! Tym właśnie tropem poszli azerscy bliźniacy TuralTuranX, czyli Tural i Turan Bağmanov. Posłuchajcie tylko początkowego fragmentu, tej harmonii, tej maniery głosu. Albo jeszcze lepiej – posłuchajcie tego epizodu od słów „let me tell you one thing, babe”, a już szczególnie końcowej wokalizy „loooove”. Zresztą, popatrzcie w teledysk i zobaczycie jednego z braci w bardzo charakterystycznym ujęciu na przejściu dla pieszych. Tak, główna inspiracja jest oczywista. Ale do tego dochodzą jeszcze indierockowe epizody z melorecytacją (ale wciąż na tej samym schemacie harmonicznym!) i rytmicznym skandowaniem. Epizody, bo właściwie piosenka jest w formie ronda i zaczyna się od refrenu. Całkiem podoba mi się produkcja, szczególnie odgłos szczekania (!) kończący frazy w pierwszym pokazie refrenu. Szkoda, że na żywo bracia, szczególnie ten z lewej, sprawiają nieco półamatorskie i średnio się zgrywają. Zwłaszcza jak na bliźniaków jednojajowych.

Pamiętacie dramę o to, że ukraińskie jury nie zagłosowało na Polskę w zeszłym roku? Rozczaruję was – w tym także pewnie na nas nie zagłosują. Za to Czechy mają całkiem sporą szansę zgarnąć także głosy ukraińskiej publiczności. Nie tylko dlatego, że w My sister’s crown Vesny pojawia się język ukraiński, ale też ze względu na folkowo-elektroniczne brzmienie, daleko mogące się kojarzyć choćby z Go_A. No i za warstwę tekstową, deklarującą wschodnioeuropejską solidarność. „Moja siostra nie pójdzie do kąta, ani nie będzie Cię słuchać” – deklaruje liderka zespołu po czesku. A inna wokalistka po bułagarsku będzie rapować „choć z nami popływać, w naszym morzu nie ma miejsca na nienawiść”. Wiecie, nad jakim morzem leży Bułgaria i z kim je dzieli. A jakby jeszcze nie było oczywiste, to refren po ukraińsku wysławia przymioty jednej z sióstr. To właśnie refren jest najmocniejszym wokalnie fragmentem, bo członkinie zespołu dobrze harmonizują. Gorzej z solowym śpiewem liderki, która zwłaszcza w wyższym rejestrze wypada cienko i brakuje jej oddechu, co słychać nawet na nagraniu, a tym bardziej w wykonaniach na żywo. Ale to najbardziej ukraińska piosenka w tegorocznej stawce, nie wyłączając tej z Ukrainy.

Melancholijny fortepian już zwiastuje smutną piosenkę, więc słowa „I don’t fin dany joy anymore” nie są wielkim zaskoczeniem. Refren z dramatyczną wokalizą i pełną rezygnacji tytułową frazą Burning Daylight wyśpiewaną półgłosem w zakończeniu też mieści się w konwencji. Także dodanie mocniejszej perkusji i gitary do drugiej zwrotki nie powinno dziwić. Dużo bardziej niż muzyka eskaluje tekst: „I don’t belive in God anymore”. Ach, i drugą zwrotkę śpiewa wokalistka, bo piosenka reprezentująca Niderlandy jest duetem. Ale bardzo specyficznym, gdzie bardzo długo obie osoby śpiewają osobno. Ale wreszcie w kodzie parę razy powtarzają „Goodbye, old life”. Gdyby Mia Nicolai i Dion Cooper mieli chemię, to jeszcze mogliby to sprzedać na estradzie w Liverpoolu. Ale na razie się na to nie zanosi, na dotychczasowych występach na żywo wiało chłodem. Co więcej, obydwoje nie zgrywali się nie tylko metaforycznie, ale i dosłownie. Szczególnie Dion zdaje się mieć problemy z intonacją, swoje refrenowe wokalizy potrafi wziąć spektakularnie nieczysto. Jedna z piosenek, co do których jestem pewien, że nie wejdzie do finału.

BDSM był już metaforą kapitalizmu w piosence Hatari z 2019 roku. Teraz Käärijä z Finlandii tworzy queeorowo-glamową fantazję na temat BDSM, by ukazać społeczną kondycję późnego kapitalizmu. Bohater piosenki Cha Cha Cha po męczącym tygodniu próbuje się zrelaksować przy kilku piña coladach i szampanie, by zatracić się na parkiecie. Z jednej strony mamy więc ciężkie industrialowe techno, growling i heavymetalowe gitary i perkusję, a z drugiej – tandetny, popowy temat, który od razu wpada w ucho i na długo w nim zostaje. Na scenie straszy nas ring, w którym porusza się wokalista, ale mamy też tancerzy jak z telewizyjnych shows z przyklejonymi na twarzach uśmiechami godnymi reklam gabinetów stomatologicznych. Wreszcie sam Käärijä wygląda jak połączenie metalowca i zielonego neonowego ludzika Michelin, na estradzie raz się miota, to znów wykonuje jakiś sztywny, robotyczny taniec. I nie zapominajmy też o tym momencie, gdy tancerze tworzą ludzką stonogę, na której jedzie wokalista, rozsypując wokół złoty brokat. Czyż to nie doskonała piosenka na Eurowizję, której wielobarwność i deklarowana inkluzywność często maskuje nienajlepsze praktyki zrzeszonych w EBU nadawców?

Na koniec moje typy do finału – tradycyjnie według prawdopodobieństwa awansu.

  1. Szwecja
  2. Finlandia
  3. Czechy
  4. Izrael
  5. Serbia
  6. Szwajcaria
  7. Norwegia
  8. Chorwacja
  9. Mołdawia
  10. Malta
  11. Portugalia
  12. Łotwa
  13. Holandia
  14. Irlandia
  15. Azerbejdżan

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *