Eurowizja 2023. Przewodnik po drugim półfinale

9/10. Wynik całkiem przyzwoity, nawet jeśli w tym roku występowało mniej krajów i była mniejsza konkurencja. Chciałem też zaznaczyć, że Malta była u mnie na 10 miejscu, a Portugalia na 11 i do końca nie byłem pewien, czy właśnie tak tę kolejność ustawić. Gdy słuchałem na żywo, już wiedziałem, że to Mimicat zrobi na międzynarodowej publiczności największe wrażenie. Tyle o pierwszym półfinale, a co z drugim? Brak tutaj murowanych faworytów, więc i wyniki mogą być bardziej nieprzewidywalne. Ale z tego powodu tym bardziej warto zapoznać się z piosenkami – kto wie, które przyjdzie nam już dziś pożegnać?

Reprezentujący Danię (a właściwie Wyspy Owcze) Riley wygląda, jakby przyszedł na Konkurs prosto z Junior Eurovision, a jego stylówka wyraźnie nawiązuje do pokolenia Alpha. Ale to tylko ułuda, bowiem piosenka zdecydowanie jest 18+ – pojawia się w niej nagość i alkohol, zaś sam wokalista jest 25+, co akurat nie dziwi, bo idoli nastolatków często stylizuje się na młodszych niż w rzeczywistości. Kiedy słucham piosenki Breaking my heart mam déjà vu, bowiem podobnie brzmiał pop dla nastolatków na przełomie wieków, gdy sam nim byłem (a dziś sam jestem dziadkiem…) – prosty, dyskotekowy beat, dużo vocodera i dużo falsetu, w przedrefrenie podbitego jeszcze eterycznymi chórkami. Forma też nie musi być wyrafinowana, jako mostek i kodę wystarczy wykorzystać jeszcze raz i zapętlić materiał z refrenu. Riley wzbudza nawet sympatię, z wejściem na wysokie dźwięki radzi sobie różnie, ale jest chyba jedyną propozycją w tym roku tak wyraźnie skierowaną do młodszych odbiorców. W słabo obsadzonym drugim półfinale ma szanse na awans.

A, samotny fortepian, czyli ballada. Początek Future lover reprezentującej Armenię Brunette jest tak ckliwy, jak rysowany przez piosenkę obraz odwiedzania księgarń i picia smoothies w pobliskich kafejkach (swoją drogą doceniam jak na tej frazie wokalistka wpada w ton smoothjazzowy). Frazy brane od góry urzekają delikatnością, wokalistka dobrze harmonizuje z pozostałymi głosami. Zgodnie ze sztuką na przedrefren dołączają delikatne smyczki, cukierkowy refren „be good, do good, look good” lekko podbija perkusja. Jest tak sielsko, że aż za bardzo, że coś trzeba przełamać. I faktycznie po smyczkowym crescendo wchodzi segment rapowany, który burzy ten pastoralny obrazek. Produkcja zmienia się na bardziej dynamiczną, podbijającą tekst (piękne uderzenie na słowo „shout”). I na początku myślę, że to tylko unowocześniający gadżet, ale po pierwszej strofie przychodzi druga, atmosfera się zagęszcza, instrumentacja również – dochodzą motywy blachy i chórków. Zmienia się też tekst, mówiący o niemożliwych planach i atakach paniki. Kiedy więc w pełnej obsadzie powraca refren, to nie brzmi już tak cukierkowo. Plus za ostatnią frazę w języku ormiańskim. Podejrzewam, że piosenka dobrze wypadnie w głosowaniu jurorów (w roku bez tak wyraźnej faworytki obstawiałbym nawet nagrodę jury), Brunette nie zawodzi na żywo, ale na ścisłą czołówkę pewnie tradycyjnie zabraknie głosów z Azerbejdżanu.

Theodor Andrei przyjeżdża na Eurowizję z przesłaniem „Make love not war”, przy czym, prawdę mówiąc, koncentruje się głównie na tym pierwszym aspekcie. Jego piosenka D.G.T. (Off and On) opowiada bowiem o miłosnym usidleniu głównego bohatera, a przy tym nie stroni od seksualnych bynajmniej-nie-aluzji w rodzaju „Take your clothes off, Step on me”. Ale spokojnie, Andrei skończył 18 lat w październiku i jest już legalny. Muzycznie jest spadkobiercą tryumfu Måneskin – z gatunkiem, który określiłbym jako „nerd punk”. Zaczyna się zresztą niepozornie, z powtarzanym basowym motywem (będzie się przewijał przez całą piosenkę) i dętymi odzywkami, w przedrefrenie wchodzi wręcz w ton schlagerowy. Energię pokazuje dopiero w krzyczanym refrenie. Druga zwrotka przynosi lekki groove i repetycje, wchodzenie w falset (niezbyt udane), sporo distortu i klawiszowe akordy. Ale potem już coraz bardziej obsesyjnie powtarzany jest refren. Piosenka choć żongluje różnymi stylistykami jest całkiem spójna dzięki performerskiej sile Theodora. Szkoda tylko, że tej wokalnej mu trochę brakuje. Na finale rumuńskich preselekcji wokalista występował w towarzystwie tancerek w bieliźnie, na urywkach z prób w Liverpoolu widać go samotnego i w różowym stroju. To dobra zmiana.

Tegoroczna estońska piosenka nadała nowy wymiar określeniu „samotny fortepian”. Na finale w Tallinie ustawili na estradzie Disklavier (czy inny instrument korzystający z podobnej technologii), więc widzieliśmy same poruszające się klawisze (duchy!). Chyba nie muszę dodawać, że to ballada. Alika nostalgicznie zawodzi, nieco przeciąga sylaby, jej westchnienia „a-ah” podchwytują chórki, co nawet pasuje do piosnki Bridges o wracaniu do poprzedniego życia i budowaniu go na nowo. Jakby było za mało melancholijne, to w drugiej zwrotce wchodzi jeszcze smutna wiolonczela z innymi smyczkami. Gorzej, że wokalistka strasznie się zgrywa, śpiewa dość płytką emisją z zaciśniętym gardłem, co słychać szczególnie w dramatycznym mostku. I kodzie, która przynosi rozwiązanie napięcia z całej piosenki, bo – uwaga – odwraca główny wznoszący motyw, który nagle się opadający i durowy. Zieeeeeew.

Kraje Beneluksu mogą wydawać się małe i niewinne, ale miały swoją niechlubną kolonialną przeszłość, więc gdy biały wokalista występuje w otoczeniu grupy czarnoskórych muzyków wygląda to nieco niepokojąco. W 2018 roku taki obrazek próbowały nam sprzedać Niderlandy (z marnym wynikiem), w tym roku Gustaph z Belgii. Dobrze jednak, że wezwał posiłki, bo próbuje swoich sił w soulu, a przecież powszechnie wiadomo, że biali nie potrafią skakać. To znaczy – śpiewać. Wokal łączy się tu z nowoczesną klubową nutą w gatunku, który podobno nazywa się deep house, a sama piosenka Because of you stanowi pozytywny queerowy manifest i już za to zyska sympatię eurowizyjnej publiczności. Bit dobrze buja, a jednocześnie produkcja jest na tyle dynamiczna, że pcha utwór do przodu. Gustaph ma wprawdzie trochę za płytki, nieco zdarty i gardłowy głos i nie starcza mu siły na popisowe wokalizy. Mam jednak nadzieję, że towarzyszące mu wokalistki, podobnie jak The Mamas od Johna Lundvika z 2019 roku, dostaną w przyszłości szansę na samodzielny występ i łatwiej będzie poznać ich nazwiska.

Riley śpiewał o tym, że jest mu łamane serce, ale na szczęście Andrew Lambrou z Cypru przychodzi mu z pocieszeniem „You can’t break a broken heart” w piosence pod zwodniczym tytułem Break a Broken Heart. Otwiera ją przeciągły zaśpiew, ale potem wchodzi samotny fortepian, a więc – tak, mamy kolejną balladę! Dla odmiany rockową. W sumie wszystko się rozwija prawidłowo, najpierw fortepian, potem jeszcze perkusja, w drugiej zwrotce wchodzi trochę mocniejsze brzmienie (ale bez przesady, to taki pop rock). Rytm i rodzaj melorecytacji w drugiej połowie zwrotki nieco kojarzy mi się z They don’t care about us. Właściwie piosenka niczym by się nie wyróżniała, gdyby nie dwie cechy. Po pierwsze Andrew bardzo dobrze bierze góry, trochę w stylu Duncana Laurence’a, więc ma szansę skruszyć niejedno serce, tym bardziej że – po drugie – jest ładnym chłopcem. Na finał spokojnie wystarczy.

Czy samotna gitara ma takie same implikacje, co samotny fortepian? Najwyraźniej nie, bowiem Power reprezentującej Islandię Dilji tylko z początku zalatuje balladą, gdy wokalistka czysto bierze frazy w górnym rejestrze. Ale potem wchodzi konkretny beat i ciekawe syntezatorowe retro wstawki w tle, głos wokalistki nabiera mocy, a piosnka zmienia się w empowermentowy hymn. Melodyka jest nieco banalna, ze schlagerowym sznytem, ale całkiem podoba mi się produkcja, szczególnie efekty fade’u użyte w drugiej zwrotce, ale też silny pogłos dodany na mostku i mocne uderzenia, podprowadzające ostatni pokaz refrenu. Gorzej, że Diljá na tych ostatnich trochę się zgrywa i nieco zdziera głos. Ale piosenka pozytywna i wreszcie nie ballada. W słabo obsadzonym półfinale przewiduję awans.

What They Say reprezentującego Grecję Victora Vernicosa traktuje o lęku związanym z wychodzeniem na scenę i podejmowaniem zawodu muzyka. Nie dziwię się odczuciom wokalisty, bo ma dopiero 16 lat, a przygotował na Konkurs autorską piosenkę, co na plus. Może podobać się jako głęboki głos, choć bywa on czasem zbyt zaciśnięty, ze skłonnością do zdzierania. Ale to drugie aż tak bardzo nie szkodzi, bo całość ma wyraźny brit rockowy charakter. Zwrotka ładnie rozwija się aż do refrenu, z którym łączy ją wyraźny, synkopowany akompaniament. Ciekawy jest drugi refren z dodanymi efektami echa, chórków i szybkimi przebiegami. Ale pojawiające się już w kolejnym pokazie klaśnięcia, to może już nieco za dużo. Na urywku z prób Victor ma poważne kłopoty z czystą intonacją, chaotycznie wygląda też oprawa sceniczna. Sprzyja mu jednak losowanie, bo w jego półfinale głosuje nie tylko zawsze wspierający Grecję Cypr, ale też Dania – kraj jego matki. Może zatem nie wszystko stracone.

Polska jak zwykle przyjeżdża na Eurowizję spóźniona. Odkąd piszę przewodniki podśmiewuję się z krajów, które chciałby się przyłączyć do Ameryki Południowej. No i wreszcie w zeszłym roku Hiszpania pokazała, że jeśli jakiś kraj europejski jest latino, to raczej oni. Po czym rok później przychodzi Polska i mówi: „ej, a może jednak ja”. No bo czym innym jest Solo w wykonaniu Blanki? Palmy na wizualizacjach, synkopowana gitara akustyczna w zwrotce, dęte w refrenie i bogata sekcja perkusyjna z grzechotkami i guiro. Produkcyjnie wypada dosyć słabo, bo każdy z elementów jest powtórzony identycznie, mostek wiele tu nowego nie wnosi. I nawet nie jest to najlepsza eurowizyjna piosenka ostatnich lat mocno eksponująca słowo „solo”. Wokalnie Blanka nie ma się czym popisać, bardzo szeroka emisja samogłosek na sztucznie przylepionym uśmiechu jest aż karykaturalna, głos jest płytki, końcówki fraz niedośpiewywane. Za to całkiem dobrze się rusza, z czego postanowiono zrobić główny atut, zdjęcie z podniesioną niemal pod kątem 180 stopni nogą obiegło internet. Nad angielską wymową nie będę się znęcał, zresztą sama wokalistka podchodzi do tego już z przymrużeniem oka, wymalowując sobie wielkie „BEJBA” na sukni, w której wystąpiła na otwarciu Konkursu. Jak prawie wszyscy żałuję, że polskich preselekcji nie wygrał Jann, ale nie oszukujmy się – w Liverpoolu i tak by nie zwyciężył, bo Serbia czy Finlandia ciekawiej odnoszą się do tych samych tropów. A w słabo obsadzonym półfinale Blanka ma paradoksalnie szanse na awans.

Carpe Diem? Nie, spokojnie, do Liverpoolu nie przyjeżdża zespół Szymona Wydry (widocznie jest mu nie po drodze), to tylko tytuł piosenki słoweńskiego boys bandu Joker Out. Chłopaki generalnie nie chcą pracować 810 tysięcy lat, więc wypisują się z wyścigu szczurów i idą się bawić. Słusznie. Chętnie pobawiłbym się z nimi, bo wyglądają sympatycznie, a i piosenka dobrze buja perkusyjno-basowym groovem. Atmosfery dodają komentujące linię wokalną chórki i długo wybrzmiewające uderzenia gitary, jest oczywiście też miejsce na solówki, a całość ma przyjemny indierockowy vibe. Mostek i moment wyciszenia nietypowo pojawia się po pierwszym refrenie, potem powraca przerefren i w kolejnym pokazie refrenu zespół daje już z siebie wszystko, by potem uspokoić narrację w krótkiej kodzie na bazie refrenu. Bojan Cvjetićanin śpiewa pewnie i dobrze łapie kontakt z publicznością. A do tego piosenka jest po słoweńsku. No czego tu nie lubić?

„Drums, there has to be drums” – mówiła Petra Mede, przestawiając w 2016 roku przepis na doskonałą eurowizyjną piosenkę. Reprezentantka Gruzji, Iru, wzięła sobie tę radę do serca, bo jej piosnkę Echo rozpoczyna istna bębnowa kanonada, która już będzie towarzyszyć wszystkim pokazom refrenu. Są w tej piosence jeszcze epizody, na których słyszymy trochę tykania zegara, elektroniki, smyczków, pogłosów. W sumie całkiem nieźle wyprodukowane, choć ostatecznie nikną gdzieś w cieniu refrenowych bębnów. Jest tam też jakiś tekst, ale maniera przeciągania sylab przez Iru sprawia, że niełatwo jest zrozumieć słowa i wszystko się zlewa w abstrakcyjne Chamgaraga-ga-chamgara. Wokalistka ma mocno przetworzony głos, na żywo śpiewa z nieco zbyt szeroką emisją, co więcej – na ściśniętym gardle. Może to też dlatego, że piosenka jest napisana niewygodnie, w trochę za wysokiej tessiturze. Dotychczasowe występy na żywo mnie nie przekonały. Ale może Petra Mede ma rację i do awansu wystarczą bębny?

Włoski zespół śpiewający wyłącznie w języku angielskim? Nic dziwnego, że zostali skazani na reprezentowanie San Marino. Nie dziwi też, że Piqued Jacks wybierają angielski, skoro ewidentnie inspirują się anglosaskim mainstreamowym rockiem z lat dziewięćdziesiątych. Wszystko się tutaj zgadza, mocna gitarowa zagrywka na początek, wyrazista perkusja, ostrzejsze, rytmiczne gitary w refrenie, trochę cichsze w zwrotkach. Nawet mamy trochę efektów gitarowych, chórków i pogłosów, ale bez przesady. A w kodzie energetyzującą wokalizę. Andrea Lazzeretti w piosence Like an animal faktycznie śpiewa ze zwierzęcą energią, całość wchodzi dobrze i bez krzywdy. Nie przeszkadza nawet lekkie zdzieranie głosu, bo przecież mieści się w konwencji. Ale czy San Marino ma szanse na awans, skoro Włochy nie głosują w tym półfinale, a Piqued Jacks mają i tak najsłabszą z trzech rockowych piosenek w stawce?

Podoba mi się ta Austria, której nation brandingiem są czepiające się ucha i bez żenady atakujące beatem piosenki. Niestety zeszłoroczne Halo położył fatalny wokal na żywo Pii Marii, więc miałem poważne wątpliwości po obejrzeniu teledysku do Who the hell is Edgar? Teyi i Saleny. I wątpliwości do końca nie zniknęły, bo co innego opowiedzieć historię opętania autorki piosenek przez twórczego ducha Edgara Alana Poe na wideo, a co innego na estradzie – wstawki mówione już nie działają tak dobrze i bez całego filmowego kontekstu utwór nie bawi tak bardzo. Ale potem wchodzi miarowe „poe-poe–poe-poe-poe” i porzucam te rozważania na rzecz rytmicznych podrygów. Utwór w gruncie rzeczy jest prosty: basowo-gitarowo-perkusyjny rytm, czasem jakieś gitarowe lub syntezatorowe wstawki dodające koloru, chórkowe „O, mio padre”, które w raz z tajemniczym mostkiem ze smyczkowym akompaniamentem tworzy lekką atmosferę dziwności i niesamowitości, którą – na upartego – moglibyśmy kojarzyć z twórczością pisarza. Ale Poe i tak występuje tu bardziej jako mem niż literackie odniesienie. No i ma dźwięczne nazwisko: „poe-poe–poe-poe-poe”. Obie artystki śpiewają przyzwoicie, zwłaszcza Salena, która w drugiej zwrotce pozwala sobie na gangsta manierę. W duecie czasem się nie zgrywają, ale na finał spokojnie powinno wystarczyć „poe-poe–poe-poe-poe”.

Lubię kraje, które konsekwentnie hołdują pewnej estetyce. W przypadku Albanii będzie to dramatyczna ballada śpiewana przez wokalistkę z orkiestrowym akompaniamentem, a jednocześnie orientalizującym twistem (lata tureckiego panowania zrobiły przecież swoje). Duje wykonywane przez Albinę i rodzinę Kelmendi doskonale wpisuje się w ten schemat. Zaczyna się przejmującą wokalizą z towarzyszeniem smyczków jak z najbardziej podniosłego momentu w heroicznym filmie, bębnów i dzwonów. A potem wchodzi duduk, żeby nie było zbyt zachodnio. Pierwsza zwrotka to trochę melorecytacji Albiny i wstawek pozostałych wokalistów, dramatyczny wyraz podkręcają gitary elektryczne i perkusja, ale też mamy wejścia fletów prostych (neyów?), żeby nie było zbyt rockowo. W refrenie brzmienie łagodzą z jednej strony motywy fortepianu, z drugiej – akordy cytry. No i harmonizacje z pozostałymi wokalistami. Przed drugą zwrotką będziemy mieć smyczkowe przebiegi po bliskowschodnich skalach, ale też elektroniczne przerywniki. Chyba już wiecie do czego zmierzam – w tej piosence dzieje się DUŻO. Dla mnie za dużo, jak na prorodzinny utwór o tym, że trzeba kochać swoje życie i nie stracić tego uczucia. Albina i rodzina Kelmendi śpiewają pewnie i ciągną całość dramaturgicznie (wokalistka w zakończeniu wręcz wchodzi w łkanie), ale ja czuję już tylko przesyt.

Monika Linkytė zapisała się w mojej pamięci wykonywaną z Vaidasem Baumilą piosenką This Time, w której przewidziany był moment na pocałunek – choć dosyć naiwną, do jednak sympatyczną i dobrze zaśpiewaną. Ucieszyłem się więc, widząc, że będzie reprezentowała Litwę w tym roku. A potem przesłuchałem piosenki i pomyślałem, że cofnęliśmy się do 2010 roku, kiedy to Kolumbijska artystka śpiewała „It’s time for Africa”. No bo może i fraza „Čiūto tūto” jest po litewsku, ale śpiewana jest z pseudoetniczną manierą jak z Króla Lwa, a obecność na estradzie trzech czarnoskórych wokalistek i folkowe motywy w tle tylko to przeczucie potwierdzają. Harmonizacje Moniki z pozostałymi śpiewaczkami są całkiem udane, ale od kiedy Litwa leży w Afryce? No i na początku pojawia się samotny fortepian, więc dostajemy balladę z przeciągłym refrenem, w którym przekonuje adresata do pozostania, bo potrzebuje jego obecności do uleczenia swojego serca. To ja już wolę Blankę, której jest dobrze solo. Aha, i jeszcze jedno – „Čiūto tūto” po litewsku znaczy „jest za głośno”. W punkt.

Z Australii do Europy jest kawałek, więc reprezentujący kraj zespół całkiem adekwatnie nazywa się Voyager. Kiedy ich piosenka zaczyna się szybkim syntezatorowym pykaniem i syntetyczną perkusją nie jestem pewien, w którą stronę pójdzie. Szybko podawane kolejne pytania tylko podsycają tę niepewność. Przedrefren z krótkimi, branymi z góry monosylabami i pojawieniem się nieco ambientowego, atmosferycznego tła sprawy nie rozstrzyga. Dopiero, gdy w refrenie wchodzą gitary, jedna powtarzana fraza z tytułowym Promise i dużo „ooh”, wiemy, że mamy do czynienia z piosenką rockową. Ale raczej progrockową. Druga zwrotka jest już solidnie podbita basem i perkusją, ale zamiast powtórki przedrefrenu mamy niespodziewane wejście drugiego wokalisty. A po drugim pokazie refrenu rozpoczęty nagłym growlem mostek, którego styl należy hardrockowy odpowiednik dubstepu. Potem powraca pierwszy przedrefren, ale w wyciszonej fortepianowo-klawesynowej otoczce, po której ostatni raz wraca materiał refrenu, choć w wersji instrumentalnej z gitarowo-syntezatorowymi solówkami, a wreszcie koda wykorzystuje materiał drugiego przedrefrenu, aż kiczowato kandencjonujący na powtarzanym akordzie tonicznym i harmonizacji obu wokalistów do słowa „alright” – ale jak inaczej muzycznie powiedzieć, że będzie dobrze? No bo będzie i australijscy podróżnicy pewnie wejdą do finału.

Tyle o piosnkach, czas na moje typy – tradycyjnie według prawdopodobieństwa awansu.

1. Armenia

2. Australia

3. Słowenia

4. Austria

5. Gruzja

6. Belgia

7. Cypr

8. Dania

9. Polska

10. Grecja

11. Islandia

12. Estonia

13. Litwa

14. Albania

15. San Marino

16. Rumunia

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *