Dziennik Wratislavia, cz. 5

Huelgas Ensemble. Źródło: huelgasensemble.be

Huelgas Ensemble. Źródło: huelgasensemble.be

Kiedy zobaczyłem w programie „Wratislavii”, że znakomity belgijski Huelgas Ensemble pod kierunkiem Paula Van Nevela wykona na nim muzykę Jacobusa de Kerle byłem podekscytowany. Niemiecki kompozytor należy do największych mistrzów późnego renesansu. W służbie biskupa Augsburga stworzył cykl „Preces speciales” – motetów wykonywanych podczas obrad Soboru Trydenckiego. Następnie działał na dworze Rudolfa II w Pradze obok takich sław jak Philippe de Monte czy Jacob Regnart. Jako osoba duchowna nie był jednak członkiem nadwornej kapeli, tylko cesarskim kapelanem. Z Wrocławiem łączyły go szczególne związki (o czym niestety milczy komentarz Pawła Gancarczyka w książce programowej) – z nadania cesarza pobierał prebendy jako kanonik wrocławskiej katedry. Prawdopodobnie kompozytor nigdy nie był w stolicy Śląska, przypuszczalnie jednak odwiedził siedzibę wrocławskich biskupów, Nysę.

Gdy już entuzjazm lekko opadł spojrzałem w program ponownie i zobaczyłem, że belgijski zespół wykona jedynie sekwencję „Dies Irae” z „Missa pro defunctis” de Kerle, a większą część koncertu wypełni „Et Lux” Wolfganga Rihma. Dopadły mnie wątpliwości. Niemiecki kompozytor, urodzony w 1952 r., oskarżany bywa o psucie muzyki, schlebianie konserwatywnym gustom mieszczańskiej niemieckiej publiczności. Czasem jego nazwisko łączy się z nurtem tzw. „nowego romantyzmu” w muzyce. Z drugiej strony liczne zamówienia i festiwalowe rezydencje sprawiają, że całkiem słusznie w książce programowej został nazwany „najbardziej rozpoznawalnym kompozytorem niemieckiej współczesności”. A już na pewno jest Rihm czołowym twórcą niemieckiej nowej muzyki filharmonicznej.

Z mieszanymi odczuciami idę zatem na koncert. Zespół zaczyna śpiewać de Kerle. Z rozkoszą wsłuchuję się w te głosy, tak delikatne, napowietrzone, eteryczne. Wersy opracowane wielogłosowo przeplata melodia chorałowa. Chorał powierzany jest jednak coraz to innym głosom, stopniowo łączonym, aż do osiągnięcia pełnej obsady w ostatnich dwóch fragmentach chorałowych. Pokazuje to wielką wrażliwość zespołu na barwę. We fragmentach polifonicznych zachwycają mnie wejścia kolejnych głosów, tak delikatne, że wydają się być bez początku, gdzieś naturalnie wyrastając z polifonicznej tkanki. I wreszcie równie czarowne wybrzmienia za każdym razem stawiające nas przed pytaniem, czy to Huelgas śpiewa jeszcze czy to pogłos kościoła św. Krzyża?

Krótka przerwa, muzyków zasila Minguet Quartet. Zaczyna się utwór Rihma. Tekst „Et Lux” również bazuje na tekście mszy żałobnej, jednak jest potraktowany wybiórczo, jakby postrzępiony. Muzyka również brzmi jak strzępy jakiegoś dawno zapomnianego Requiem. Aby jednak nie pomylić utworu z dziełem Palestriny czy Lassa, kompozytor dodał kwartet, który kontrapunktuje poczynania chóru. Zespół swoją nieziemsko delikatną barwą śpiewa długie, konsonansowe współbrzmienia. Na to nakłada się jednak dysonansowa warstwa kwartetu. Czasem, dla dodatkowego podkreślenia, że to nie jest muzyka dawna, odezwie się jakieś pizzicato bartókowskie, bądź któryś z instrumentalistów przeciągnie smyczkiem po podstawku. Dodatkowo, gdy kompozytor kończy jakąś sekcję, wprowadza charakterystyczną figurę: głośny wydech wokalistów, zagęszczenie dysonansów w kwartecie. W swojej strukturze utwór jest boleśnie przewidywalny – gdy pojawia się bardziej dramatyczny tekst z Offertorium „Domine Jesu Christe”, pojawia się też więcej dysonansów. Gdy tekst strzępi się coraz bardziej – muzycznie zostaje rozbity na pojedyncze sylaby, by jednak ostatecznie rozjaśnić się na końcowym „Et Lux”. To jednak tylko drobne ozdobniki w morzu monotonnie brzmiącego chóru, leniwie powtarzającego kolejne akordy przy dysonującym akompaniamencie kwartetu. Początkowo utwór miał nawet pewien urok. Zamknąłem oczy i ogarnęła mnie błoga senność. Żałuję, że się jej nie poddałem, bowiem utwór jest śmiertelnie nudny, straszliwie długi i nie dzieje się w nim nic. Rzadko słyszy się tak płytki utwór o tak głębokiej treści.

W połowie „Et Lux” miałem ochotę uciec, a na miejscu trzymał mnie jedynie recenzencki obowiązek i nadzieja, że może na bis zespół zaśpiewa znów coś z dawnego repertuaru. Cierpiałem okrutnie, a gdy utwór się wreszcie skończył biłem brawo w zapamiętaniu, licząc na bis, który przepłucze moje uszy ze złej muzyki. Niestety, zespół nie dał się namówić i w rezultacie wychodziłem z kościoła św. Krzyża z niesmakiem w uszach. Pocieszałem się jednak czytając w notce programowej: „coraz więcej współczesnych kompozytorów zabiega u Huelgas Ensemble o wykonanie swoich kompozycji (Rihm, MacMillan)”. Zawsze mogło być gorzej! Zawsze mógł być MacMillan!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *