Łańcuch (1)

Witold Lutosławski

Niedawna śmierć prof. Michała Bristigera pozostawiła w samym sercu polskiej muzykologii ogromną wyrwę – oto odszedł niekwestionowany autorytet, osoba, która jednoczyła, a nie dzieliła, niezmorzony tytan pracy, wciąż mobilizujący i inspirujący kolejne pokolenia. A choć Profesor odszedł, to jednak wciąż jest obecny – nie tylko w swych licznych pismach, lecz także w ideach, które zasiał w sercach swoich uczniów i przyjaciół. W książce programowej festiwalu Witolda Lutosławskiego Łańcuch XIV czytam: „Kompozycją i świętem były przez kolejne lata Festiwale Muzyczne Polskiego Radia, których porządek obmyślał Profesor Michał Bristiger. Uczyły jak słuchać muzyki rozumnie ponad schematami codziennego życia”. Kiedy patrzę na program festiwalu ułożony przez autora tych słów, Marcina Krajewskiego, widzę wciąż żywą ideę Profesora: poszczególne wątki zachodzą tu na siebie tak ściśle, że nazwa „Łańcuch” staje się jeszcze bardziej uzasadniona.

Ze względu na przypadającą w bieżącym roku osiemdziesiątą rocznicę śmierci Karola Szymanowskiego festiwal zestawia twórczość swojego patrona z twórczością jego wielkiego poprzednika. Nie jest to jednak zestawienie sztuczne i mechaniczne: Lutosławskiego łączyła z Szymanowskim nieoczywista więź, stanowiąca antytetyczne połączenie podziwu i niechęci. Ponadto, wszechobecny w polskiej muzyce powojennej styl neoklasyczny upowszechnił się w Polsce za sprawą Szymanowskiego, a jego przezwyciężenie było jednym z pierwszych zadań na drodze Lutosławskiego ku twórczej oryginalności. A mimo to, gdy spoglądamy na historię muzyki drugiej połowy XX wieku, za Karolem Bergerem umieszczamy Lutosławskiego w gronie kompozytorów kontynuujących tradycję wielkich klasyków.

W takich myślach zastał mnie pierwszy festiwalowy koncert Narodowej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia pod kierunkiem Alexandra Liebreicha. III Symfonia Pieśń o nocy zabrzmiała w tym wykonaniu niezgorzej, choć nie zaszkodziłoby, gdyby kontury muzyki Szymanowskiego zostały bardziej rozmyte, a zamiast kostycznej struktury podkreślono raczej jej aspekt barwowy. Wykonujący partie solową Andrzej Lampert śpiewał okrągłym głosem, który jednak zbyt często przykrywała orkiestra. Taki urok utworu. Delikatność głosu bardzo pomogła w ukazaniu bezmiaru ciszy i przestrzeni w trzeciej części i w miękkim wejściu na słowo „Bóg” tam, gdzie niektórzy tenorzy niepotrzebnym krzykiem zakłócają tę niezwykłą intymność spotkania człowieka i bóstwa. Dynamiki nie forsował także dyrygent, dzięki czemu na koniec wciąż zachował wyrazową rezerwę na zbudowanie ostatniej kulminacji. Pewnym punktem obsady był także chór Filharmonii Krakowskiej.

Szecherezada Maurice’a Ravela wykonywana jest u nas dosyć rzadko, na koncercie zgrabnie podkreśliła orientalne wątki u Szymanowskiego oraz francuskie wpływy w twórczości obydwu głównych bohaterów festiwalu. Iwona Sobotka solową partię wykonało ujmująco – delikatnie i zmysłowo, choć nieco rozpraszać mogła czerwona suknia solistki. „Nie Szecherezada to, lecz Violetta” – szepnął mi K. W orkiestrze utrzymano szczególną dyscyplinę, dzięki której utwór mógł stopniowo zanikać, zapadać się w siebie.

Koncert zamknęła IV Symfonia Witolda Lutosławskiego, późne arcydzieło mistrza. Świetnie zabrzmiało już początkowe budowanie harmonii od góry z dodawaniem kolejnych składników akordów w harfie. Znakomicie wypadł też długi, wygaszany segment przed samą kodą, która momentalnie została rozpędzona do końcowej kulminacji. W środku czasami brakowało precyzji, szczególnie w motywicznych „mijankach”. Było to jednak ze wszech miar wykonanie godne wykonywanego dzieła. I tylko żal, że tak znakomita symfonika jest tak rzadko grana przez nasze orkiestry. Lepszych symfonii nie mamy, więc utwory Lutosławskiego powinny u nas brzmieć równie często, co w niemieckich zespołach symfonie Brahmsa. Dopiero wtedy kompozytor zajmie należne mu miejsce w zbiorowej świadomości jako jeden z naszych „wielkich mistrzów”.

Kolejnego dnia trwał śląski najazd na Warszawę, a w studio koncertowym im. Witolda Lutosławskiego wystąpił Kwartet Śląski. Kaprysy komunikacji zbiorowej sprawiły, że zdążyłem dopiero na trzeci z trzech utworów na kwartet Igora Strawińskiego, jednak muzycy momentalnie ujęli mnie wielkim skupieniem. Dynamika była przygaszona i w tym muzycznym półcieniu pięknie rozbrzmiewały motywy zaczerpnięte z sekwencji Dies Irae. Nie mniej pięknie, delikatnym szemraniem drugich skrzypiec, rozpoczął się II kwartet Karola Szymanowskiego. Muzycy znają ten repertuar znakomicie, co było dobrze słychać, choć może w finałowej fudze nie zaszkodziłoby jeszcze więcej strukturalnej klarowności. W wykonanych po przerwie Sześciu bagatelach na kwartet smyczkowy op. 9 Antona Weberna przydałaby się większa płynność. Webernowskie „punkty” powinny się połączyć w linie, choć każdy dźwięk należy jak najstaranniej dopracować. Gdy jest ich tak mało jak u Weberna, powinny mieć znacznie większy ciężar, powinny znaczyć dużo więcej. Tu tego zabrakło.

Najlepiej z utworów tego wieczoru zabrzmiał kwartet smyczkowy Witolda Lutosławskiego, zagrany jakby na jednym oddechu, w którym uwaga i skupienie nie słabły ani na moment. Każda z linii realizowała się i spełniała doskonale sama w sobie, a jednak wszystkie partie się tak doskonale zazębiały, jak gdyby kompozytor pisał je synchronicznie. Wykonanie pozostawiło mnie bez słów i sądzę, że muzycy również lepiej by zrobili, gdyby zachowali milczenie. Polka Szostakowicza wykonana po kwartecie Lutosławskiego zabrzmiała jak żart w złym guście.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *