Dziennik ostrawski. 31.08.2017

Pokopalniany kompleks Dolne Witkowice

Witkowice za dnia okazały się być miejscem nie mniej surrealistycznym. Na ulicach jedynymi przechodniami byli członkowie społeczności romskiej, a na odnowionym głównym placu parę osób siedziało wokół dość obskurnej piwiarni. W pełnym słońcu dopiero można było dostrzec ogrom ciągnących się w każdym kierunku zakładów przemysłowych. Witkowice okazały się też być dzielnicą, w której znacznie łatwiej znaleźć sklep z częściami samochodowymi niż z pieczywem, w związku z tym na śniadanie musiałem zadowolić się dwoma alufelgami (prosto z pieca!).

Na Witkowicach dane było mi tym razem spędzić cały dzień, bowiem wszystkie koncerty odbywały się w zrewitalizowanym kompleksie na Dolnych Witkowicach na terenie dawnej kopalni Hlubina. Gigantyczne tłoki i zbiorniki, wielkie kominy i wysokie szyby, plątanina rur, taśmociągów i łączników nierzadko złowrogo poprzecinanych i ziejących czeluścią, w którą mało kto odważyłby się zapuścić – kompleks robi porażające wrażenie, a i tak w tej chwili wykorzystana jest może połowa zabudowań. Organizatorzy chyba wczuli się w ten fabryczny klimat i kazali słuchaczom wyrobić koncertową dniówkę, fundując trzy koncerty trwające łącznie sześć godzin, z króciutkimi przerwami między nimi. Uff… Podobno robotnikom jednej z wrocławskich fabryk zafundowano kiedyś koncert z muzyką Luigiego Nono, który akurat bawił w Polsce Ludowej. W trakcie koncertu robotnicy mieli zacząć krzyczeć, że wcale nie chcą słuchać takiej muzyki. Podczas tego maratonu momentami rozumiałem ich postawę.

Pierwszy z koncertów poświęcony był nowej muzyce kanadyjskiej z naciskiem na krąg uczniów Rudolfa Komorousa, w tym poznanych już dzień wcześniej Christophera Butterfielda i Owena Underhilla, zwanych przez polską grupę festiwalową Masłopolem i Podwzgórkiem. Tak mało wiemy o nowej muzyce w Kanadzie, pomyślałem, wreszcie jest okazja, żeby ją poznać. Po koncercie mam pewne podejrzenia, dlaczego wcześniej o tych kompozytorach nie słyszałem. Otwierający wydarzenie flażoletowo-eufoniczno-pentatoniczny Contact; Vault Martina Arnolda przynajmniej brzmiał cicho, dyskretnie, nie porywał, ale też nie bulwersował. Morning glory Lindy Catlin Smith ze słodko-mdlącą melodią wijącą się na tle progresji harmonicznej miał ilustrować roślinność pnącą się w ogrodzie kompozytorki. Aha. Najgorzej zniosłem jednak koncert wiolonczelowy Pana Podwzgórka, który nie dość, że przyciężki, eklektyczny, to jeszcze niemiłosiernie przegadany i nudny – aż trzyczęściowy, gdy nawet jedna część koncertu to było już dla mnie za dużo… Pastorale Pana Masłopola miało części aż osiemnaście, ale były za to bardzo krótki, a związki pomiędzy poszczególnymi ogniwami czytelne i oczywiste. Choć nie było to żadne objawienie, nie był to też najgorszy utwór w programie koncertu (przy czym poprzeczka była zawieszona naprawdę nisko…). Wykonany na zakończenie Lurid Bride Komorousa z 2000 r. w niczym nie przypominał wykonanej dzień wcześniej Olympii, bardziej zbliżał się stylistycznie do utworów jego uczniów – im bowiem była poświęcona każda z jedenastu części dzieła. Było w tym utworze kilka ciekawych rozwiązań instrumentacyjnych, parę interesujących zwrotów melodyczno-harmonicznych, jednak było to za mało, by utrzymać moją uwagę. Koncert mnie pokonał i zacząłem przysypiać.

Szczęśliwie orzeźwienie przyniósł kolejny koncert. Loadbang jest nowojorską formacją w dość nietypowym składzie: baryton, klarnet basowy, trąbka, puzon. Jest w tym zestawie coś lekko jazzowego, a w prezencji czterech panów tworzących zespół – hipsersko-dandysowaty urok. Trochę jazzowego i free-jazowego, ale też neoklasycznego posmaku miało Ouaricon songs Taylora Brooka, choć podobno materiał opierał się na analizie przetworzonych nagrań muzyki różnych społeczności pochodzących z Europy. Wokalista zespołu ciekawie imitował w utworze partie instrumentalne, w tym puzonowe wibrato. What is the word Samuela Becketta doczekało się niegdyś świetnego opracowania György Kurtága. I choć ta wersja nie ma sobie równych, całkiem przyjemnie słuchało mi się też kompozycji pod tym samym tytułem Scotta Wollschlegera. W bardzo czytelnym procesie utwór zaciera się w coraz większym stopniu, tak jak cierpiący na afazję bohater Becketta traci zdolność komunikacji. Każda z trzech części utworu również posiada własny wewnętrzny proces, jak choćby dramatyczne wspinanie się po skali diatonicznej w pierwszej części.

Jak wiele zespołów muzyki współczesnej o zaskakującej obsadzie, Loadbang bazuje na utworach powstałych z myślą o sobie, jednak nie zawsze kompozytorzy z ich listy życzeń mają czas, aby dla nich napisać. Muzycy jednak nie rozpaczają, tylko biorą sprawy w swoje ręce. Gdy Salvatore Sciarrino nie mógł poświęcić im swojego dzieła, puzonista zespołu, William Lang, napisał Sciarrino Songs w stylu włoskiego kompozytora. Imitacja była całkiem udana, choć osobiście dodałbym więcej air notes i mniej bazował na powtórzeniach. Skojarzenia z Helmutem Lachenmannem budził natomiast kolejny utwór – Land of Silence Reiko Füting, ze względu na swoją „głoskowość” ze szczególnym uwzględnieniem głosek „t” i „s”. W Infinitive Scotta Worthingtona ważną rolę spełniał czynnik harmoniczny, a w per ser plagat ta dolça ferida wiodącym środkiem było tłumienie – zarówno poprzez wykorzystanie różnych tłumików w instrumentach dętych, jak również poprzez stłumiony głos, emocje. Na zakończenie zabrzmiał Number May Be Defined Alexa Minceka, którego utwór tak zmęczył mnie dzień wcześniej. Tym razem bogata, złożona struktura, misterny kontrapunkt i wymienność motywów poszczególnych partii zrobiły na mnie dobre wrażenie. Może poprzedniego dnia byłem faktycznie przemęczony? A może kwartet smyczkowy jest już zbyt ogranym składem?

Wreszcie na zakończenie koncertowego maratonu zabrzmiał utwór, na który czekałem najbardziej – The People United Will Never be Defeated Frederica Rzewskiego, jeden z pomników literatury fortepianowej XX wieku, stojący w szeregu wielkich cyklów wariacyjnych tuż obok Wariacji na temat walca Diabellego Beethovena. Rzewski nie tylko podjął w swym dziele aktualny i polityczny temat – pieśń El Pueblo unido stała się symbolem oporu przeciw dyktaturze Augusto Pinocheta w Chile. Kompozytor rozprawił się w utworze także z całą tradycją pianistyczną. Słychać w nim echa i Bacha, i Chopina, i Debussy’ego, i Weberna, i Cowella, ale też pianistykę jazzową. Jednocześnie w tych wszystkich przetworzeniach melodię i harmonię El Pueblo słychać raz mniej, raz bardziej wyraźnie, ale nawet głęboko ukryta w strukturze dzieła wciąż gdzieś tam jest. śledzenie tych śladów potrafi być źródłem wielkiej satysfakcji intelektualnej. Dean Vandewalle zaproponował bardzo emocjonalną interpretację dzieła, podkreślał jego zróżnicowanie stylistyczne, a godzinny utwór kończył jak w transie. Tym bardziej byłem w szoku, że po tym wyczynie pianista jeszcze miał siły, żeby bisować. Najpierw wykonał dwa nowe utwory Rzewskiego z cyklu Songs of isurrection (jak widać Rzewski pozostał w obranej przed czterdziestu laty tematyce): Ain’t gonna get nobody turn me around oraz Die Moorsoldaten. Tym razem temat pieśni nie jest ukazany wprost jak w The People United, jednak wciąż przebija spod spodu. Na tym jednak Vandewalle nie skończył i ponownie zasiadł do fortepianu, aby zagrać krótki i błyskotliwy utwór Alvina Currana. Wszystkie te dodatki były znakomite, jednak wolałbym, aby pianista po usłyszeniu tak wielkiego dzieła, jakim jest The People United, dał mi czas, abym mógł się z nim zmierzyć i na spokojnie je przemyśleć.

Na tym zakończyła się festiwalowa szychta w kopalni Hlubina. Potem można było świętować fajrant w pobliskiej knajpce i udać się na spoczynek. Kolejny festiwalowy dzień miał być nie mniej intensywny…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *