Eurowizja 2018. Co wiemy po finale?

Uff… dopiero się pozbierałem po tych wynikach. Czy tylko ja miałem wrażenie, że w tym roku część krajów głosowała losowo? Moje przewidywania okazały się kompletnie nic nie warte, jedyne z czego jestem dumny, to z wywróżenia miejsca w pierwszej dziesiątce Włochom, na których chyba nikt nie liczył. No i oczywiście sukcesu Izraela, bo Nettę umieściłem na drugim miejscu tylko po to, żeby nie zapeszyć. Swoją drogą Bułgaria, którą dla zmyłki umieściłem na miejscu pierwszym, też uplasowała się na szczycie tabeli, tyle tylko, że po jej prawej stronie na czternastym miejscu… Z drugiej strony – Bułgarzy wrócili do domu z nagrodą za najlepszą kompozycję, więc może ostatecznie się aż tak strasznie nie pomyliłem? Okazało się zatem, że coś tam może wiedziałem, ale w sumie nie za wiele. A czego się dowiedziałem po tegorocznym finale?

1. Najsmutniejsze zwycięstwo – Izrael. Szczerze gratuluję Netcie i cieszę się, że faworyzowana przeze mnie piosenka wygrała, tym bardziej, że porusza ważny społecznie temat godności kobiet (rzecz jasna w wersji ad usum Eurovisioni). Jak jednak świętować sukces Netty, skoro dwa dni później Izrael otwiera ogień do protestujących w strefie Gazy przeciwko przeniesieniu ambasady USA do Jerozolimy. Tej samej Jerozolimy, w której – jak już zapowiedział premier Netanjahu – ma odbyć się finał Konkursu. Jerozolimy uznawanej przez władze kraju za „niepodzielną stolicę państwa Izrael”, ignorując fakt, że jest to obecnie miasto dwunarodowe i dwuwyznaniowe (a do tego – rzecz jasna – święte miasto trzech religii). Już pojawiają się głosy nawołujące do bojkotu przyszłorocznego Konkursu. Nie bardzo w to wierzę, ale cała sprawa niestety rzuca cień na zwycięstwo Izraela. Miałem gorącą nadzieję, że Konkurs odbędzie się w Tel Avivie, a Izrael pokaże światu swoje bardziej otwarte, nowoczesne i progresywne oblicze. Niestety, politycy postanowili inaczej. Szkoda.

2. Największy nieobecny – dobre piosenki. Piosenkę Netty lubię, mogę nazwać ją szaloną, kampową, zabawną, ale raczej nie „dobrą”. W ogóle dobrych piosenek było niewiele, a jeśli już, to często były wysoce nieoryginalne, nawiązujące do popularnych mainstreamowych artystów (edsheeranowe „You let me walk alone” Michaela Schultego) lub minionych stylów (najtisowe „Dance you off” Benjamina Ingrosso, soulowe „Nobody but you” Cesára Sampsona). To może dlatego głosowanie wydawało się być tak bardzo losowe, skład pierwszej piątki tablicy wyników zmieniał się nieustannie, faworyci często byli całkowicie pomijani w werdyktach jurorów, od których aż czternaście (czyli ponad połowa!) uczestników otrzymała najwyższą notę! Poskutkowało to dziwnie spłaszczoną tabelą wyników, która do złudzenia przypomina tabelę polskiej piłkarskiej tzw. ekstraklasy. „W Ekstraklasie nie ma już słabych zespołów” – twierdzą komentatorzy sportowi. Pewnie można by powiedzieć: „Na Eurowizji nie ma już słabych piosenek”. Ale przecież wszyscy wiemy, że w obydwu przypadkach jest dokładnie na odwrót.

3. Najstraszniejsza klątwa – klątwa gospodarza. W ostatnich czterech latach gospodarze Konkursu raczej szorują po dnie tabeli – dosłownie (Austria z 0 punktami w 2015 r.) lub prawie (trzecia od końca Ukraina rok temu). Tym razem klątwa dosięgła Portugalię, która – pomimo całkiem przyjemnej w słuchaniu piosenki „O Jardim” – też skończyła na ostatnim miejscu. Co ciekawe, klątwa podejrzanie ominęła Szwecję w 2016 r. Czyżby rzucili ją uwielbiający Eurowizję Szwedzi, pragnąc gościć ją jak najczęściej u siebie? A może to sama Petra Mede, która chciałaby pobić rekord czterokrotnie prowadzącej finały Katie Boyl? Nie wiem, ale będę monitorował sprawę w kolejnych latach.

4. Największe emocje – wtargnięcie na scenę podczas piosenki SuRie. Nie wiem jak to możliwe, że ledwie rok po tym, jak streaker zakłócił piosenkę Jamali pokazując pośladki, na Eurowizyjną scenę wtargnęła kolejna osoba. Dr A C, aktywista na rzecz wolności mediów – trzeba mu to przyznać – jest profesjonalistą, wtargnął już na niejedną scenę, a w Lizbonie udało mu się wyrwać mikrofon i wykrzyknąć: „All the Nazis in the UK media, we demand our freedom!”. Szacun. Szacun też dla SuRie, która mistrzowsko sobie poradziła z tą sytuacją, dokończyła piosenkę i być może zdobyła tą postawą sympatię części publiczności, co pozwoliło jej zakończyć na znośnym trzecim od końca miejscu, zamiast przewidywanego przeze mnie miejsca ostatniego.

5. Największe suchary – cztery prowadzące konkurs prezenterki. Długo się zastanawiałem kto jest gorszy – portugalski kwartet czy austriacki tercet sprzed trzech lat. Drugi półfinał nieco poprawił w moich oczach ocenę Portugalek – całkiem udany numer taneczny, ciekawy pomysł z pokazaniem „usuniętych scen” z wizytówek. W finale znów jednak było drętwo i sucho. Wszystkie żarty w jakiś wyjątkowo niesmaczny sposób nawiązywały do seksu i w ogóle nie były śmieszne, a za to w jakiś nienaturalny sposób wystudiowane. W Austrii było po prostu drętwo i nieśmiesznie. W Portugalii silono się na to, żeby było śmiesznie, ale kompletnie ten zamiar nie wyszedł. Filomena, Sílvia, Daniela i Catarina – gratulacje, oficjalnie przyznaję wam tytuł najgorszych prowadzących ostatnich lat.

6. Najbardziej dominujące uczucie – nuda. Strasznie wiało nudą w tegorocznym Konkursie. Jeśli najciekawszym elementem było nieplanowane wtargnięcie na scenę, a najbardziej emocjonującą częścią finału zupełnie losowe głosowanie, to znaczy, że nie najlepszy był to finał. Portugalczycy bardzo chcieli pokazać, jak różnią się od innych uczestników Konkursu, na otwarcie finału zaserwowali słuchaczom koncert fado, a podczas głosowania – balladowy występ Salvadora Sobrala, który tym razem już całkiem przesadzał z dziwnymi pozami i melodycznymi zawijasami. A przede wszystkim Portugalczycy postanowili odchudzić scenę o LEDowe ekrany i pokazać, że śpiewając z miejsca, bez wielkich efektów wizualnych też można urządzić udany konkurs. Hmmm… tak może było 50 lat temu, ale od tego czasu wiele się zmieniło w kwestii produkcji telewizyjnych show, a do ekranów w Konkursie wszyscy zdążyli się przyzwyczaić. Ich brak spowodował chyba pewną bezradność, bo z chlubnym wyjątkiem Czech i Szwecji, które świetnie operowali światłami oraz Izraela i Cypru, które postawiły na taniec, na scenie zbyt wiele się nie działo. No, patrzy w lewo, patrzy w prawo, zapala papierosa. Nuda. Nic się nie dzieje.

A skoro było tak nudno, to nie chce mi się wymyślać dwóch dodatkowych rzeczy, których się dowiedziałem, żeby finałowej tradycji stało się zadość. Może po prostu więcej się nie dowiedziałem? A może nie chcę silić się na oryginalność jak Portugalczycy i ich prowadzące…?

Do zobaczenia za rok w Jerozolimie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *