Z archiwum KS: najlepsze z najlepszych 2018 – koncerty

Niby-tygodnikowy Unboxing na dużym ekranie…

Czy ktoś pamięta jeszcze rok 2018? Różnił się od tego tym, że wówczas świętowaliśmy stulecie niepodległości, a teraz mamy dwusetną rocznicę urodzin Moniuszki. Różnił się też tym, że ukazywały się wtedy jeszcze Zeszyty Literackie, a Dwutygodnik był wydawany przez Narodowy Instytut Audiowizualny, ale z drugiej strony – też tym, że dyrektorem Teatru Polskiego we Wrocławiu był wciąż Cezary Morawski. I choć mogę żywić wobec zeszłego roku mieszane uczucia, nie mogę też ukryć, że sporo mu zawdzięczam. W styczniu – choć tylko w wymiarze kilku godzin – powróciłem do dydaktyki prowadząc zajęcia o najnowszej muzyce na podyplomowych studiach „Muzyka w Mediach” w Collegium Civitas w Warszawie. W kwietniu odbył się współtworzony przeze mnie festiwal Musica Polonica Nova, we wrześniu – po długim perypetiach i przygodach szczęśliwą premierę miał kurowany przeze mnie Projekt $półdzielnia. Wreszcie w listopadzie dołączyłem do zespołu Ruchu Muzycznego. Najpierw przy redakcji specjalnego dodatku z okazji projektu 100 na 100 (pół na pół, fifty-fifty, góra-dół), a już od grudnia jako redaktor działu koncertowego. Po drodze była też wizyta na Letnich Kursach Muzyki Nowej w Darmstadt i udział w warsztatach Talking about Music z Kate Molleson i Peterem Meanwellem. Tak, to był dla mnie bardzo dobry rok.

To wszystko, niestety, sprawiło, że mój niby-tygodnikowy bilans był gorzej niż marny. Statystyk nawet nie chcę podawać, bo się wstydzę, ale każdy może sobie podliczyć opublikowane teksty i filmy. Niewykluczone, że w obydwóch przypadkach wystarczą palce obu rąk. W zasadzie z niby-tygonikowych produkcji zadowolony jestem z dwóch rzeczy – po pierwsze z nowego cyklu unboxingów, który a) po prostu mnie śmieszy, b) eksploruje problem, który nurtuje mnie od jakiegoś czasu – czy może istnieć coś, co można nazwać krytyką postinternetową. Po drugie dumny byłem z facebookowego cyklu „Pozdrowienia z Jelitkowa”, czyli niemal codziennych wrzutek z Letnich Kursów Muzyki Nowej w Darmstadt. Kto był w Darmstadt, ten wie jak bardzo jest tam napięty grafik i sam do dziś nie wiem, jak udało mi się znaleźć czas na pisanie tych wrażeniówek. Co więcej, pośrednio moja aktywność zmobilizowała obecne w „Jelitkowie” autorki „Glissanda” do podobnej aktywności, po raz pierwszy więc można było na bieżąco czytać po polsku aż dwie relacje z Kursów.

No dobrze, dobrze. Trochę się pochwaliłem, trochę pousprawiedliwiałem, ale przyszła pora, żeby od wstępów przejść do konkretów i przedstawić dziesięć wydarzeń muzycznych, które najbardziej zostały mi w pamięci po zeszłym roku. Lista jest – co oczywiste – głęboko subiektywna, kieruję się własnym gustem, własnymi przeżyciami i – być może – absurdalnymi argumentami typu: byłem bardzo zmęczony, a i tak koncert mi się podobał. Rzecz jasna dyskwalifikuję Projekt $półdzielnia, bo przecież nie mogę sam sobie przyznać pierwszego miejsca.

10. Śpiewacy Norymberscy w Poznaniu

„Śpiewacy Norymberscy”, reż. Michael Sturm. Źródło: opera.poznan.pl

Muszę się do czegoś przyznać: jestem wagnerystą. Co może nie jest aż tak szokujące, bo okazuje się, że na garść zeszłorocznych tekstów blogowych aż dwa traktują o Wagnerze. Nie mogłem więc przegapić wycieczki do Poznania na pierwsze od stu dziesięciu lat w Polsce wystawienie Śpiewaków Norymberskich, mojego ulubionego z wagnerowskich dzieł. Nie do końca ufam Polskim teatrom operowym, dlatego kupiłem sobie bilet powrotny na ostatni wieczorny pociąg, z nastawieniem – jeśli będzie źle, to po prostu wyjdę przed ostatnim aktem, a jeśli nie, to trudno: pojadę pociągiem odchodzącym już w środku nocy. Obawy były uzasadnione, bo spektakl został zrównany z ziemią przez krytykę. Faktycznie, na scenie działy się straszne głupoty, urągające inteligencji odbiorcy. Jednak muzycznie poznańscy Śpiewacy prezentowali się więcej niż przyzwoicie – zwłaszcza od strony przygotowania orkiestry i chóru. Zgromadzono też całkiem porządną obsadę wokalną. Wystarczyło zatem zamknąć oczy i można było przez cztery i pół godziny cieszyć się znakomitą partyturą Wagnera. Odjechałem nocnym pociągiem.

9. Krew w klepsydrze

Delirium Ensemble 17.0 pod kierunkiem Witkora Kociubana podczas prób do koncertu „Krew w klepsydrze”

Tak rzadko się zdarza, że koncerty muzyki współczesnej są a) dobrze pomyślane i spójne pod względem programu, b) realizowane poza festiwalami i dużymi instytucjami muzycznymi, c) dobrze zagrane. Podczas koncertu Deliurium Ensemble (podaruję sobie ten cokolwiek pretensjonalny dopisek oznaczający liczebność składu…) w Muzeum POLIN zaszły wszystkie trzy te czynniki. Professor Bad Trip Fausto Romitellego (pierwsze polskie wykonanie!) był odurzający, wciągający, uzależniający. Więcej takich koncertów!

8. Peleas i Melizanda w Teatrze Wielkim-Operze Narodowej

Peleas i Melizanda w Teatrze Wielkim-Operze Narodowej. Zdjęcie: Krzysztof Bieliński

Na warszawskim spektaklu Peleasa i Melizandy ( także pierwsze wystawienie w Polsce – trochę wstyd to pisać…) byłem raptem dzień po koncercie „Krew w klepsydrze”. I szybko wiedziałem, że na pewno obydwa te wydarzenia (mimo, że był styczeń) zagoszczą na tej liście pod koniec roku. Pisałem wówczas: „Muzyka Debussy’ego urzekała do tego stopnia, że trzeba było walczyć z silną pokusą zamknięcia oczu i celebrowania każdego dźwięku. Trzeba było, gdyż na scenie działy się rzeczy równie atrakcyjne – od pięknych kostiumów Chloe Lamford przez wrażliwą reżyserię światła Jamesa Farncombe’a po wspaniałą scenografię Lizzie Clachan w stylu mieszczańskiej willi z przełomu wieków.” I tak, wiem, że i tu sceniczne piękno nie zawsze przekładało się na głębszy sens. Ale czy piękne rzeczy nie mogą być czasem po prostu piękne?

7. Laurie Anderson w Filharmonii Szczecińskiej

Na wstępie swojego performansu Laurie Anderson kazała publiczności wykrzyczeć wszystkie swoje emocje. Zdjęcie: Kamila Kozioł

Prawdę mówiąc nie wiem, co takiego niezwykłego było w szczecińskim performansie Laurie Anderson. Muzyka była prosta, treści które głosiła czasem wręcz banalne. Czyniła to jednak bezpretensjonalnie i choć występ artystki był przesycony bieżącymi treściami politycznymi, pod względem emocji był łagodny. Jej przepełniony melancholią monolog do Ameryki – kraju, w którym się wychowała, który kocha, a który przestaje poznawać i rozumieć pod wpływem aktualnego klimatu politycznego, był czymś z czym mogła też rezonować moja relacja z Polską. Wracając z koncertu pociągiem, dość spontanicznie zacząłem pisać relację i w krótkim czasie (co prawie mi się nie zdarza) powstał tekst (opublikowany w „Ruchu Muzycznym”), z którego byłem szczególnie zadowolony.

6. Black Page Orchestra na „Warszawskiej Jesieni”

Black Page Orchestra wykonuje 101% mind uploading Eleny Rykovej. Zdjęcie: Grzegorz Mart

Tak jak pisałem w punkcie 9.: lubię koncerty muzyki współczesnej z dobrze pomyślanym i spójnym programem, a także te, świetne pod względem wykonawczym. I koncert Black Page spełniał oba te kryteria. W relacji z WJ dla „Ruchu Muzycznego” pisałem: „Koncert młodego wiedeńskiego ansamblu był dla mnie najciekawszym wydarzeniem festiwalu dlatego, że stanowił manifest muzyki aktualnej – otwartej na pozamuzyczne gesty, krytykę społeczną oraz związki z muzyką alternatywną i popularną.” Może nie wszystkie utwory prezentowały równy poziom, ale świetny Ach, pocierać woskową Buddę Mikołaja Laskowskiego oraz 101% mind uploading Eleny Rykovej, udana premiera utworu Rafała Ryterskiego, a także – mocno spóźniony – warszawskojesienny debiut Petera Ablingera wyróżniały ten koncert spośród innych festiwalowych propozycji.

5. GGR Betong na festiwalu Sacrum Profanum

GGR Betong na Sacrum Profanum. Zdjęcie: Alicja Wróblewska

Co roku wrzucam na tę listę jakieś wydarzenie z festiwalu Sacrum Profanum, a festiwalowy profil na facebooku wrzuca link do artykułu. To umieszczę i tym razem, może znów zadziała. No dobrze, żarty na bok. Zastanawiałem się, czy wrzucać cokolwiek z SP, skoro prezentowany był tam mój projekt. Ale wrzucam właśnie dlatego – nie, nie po to, żeby się komuś przypodobać  (aha, jasne…). Po prostu po całych dniach prób do koncertu byłem wyczerpany, a mimo to program festiwalu ciekawił mnie na tyle, że chciało mi się jeszcze chodzić na koncerty. I bardzo dobrze, bo te zazwyczaj mnie ożywiały i inspirowały do dalszej pracy. Szczególnie chciałbym wyróżnić występ grupy GGR Betong – noise’owej orkiestry, stosunkowo słabo znanej (ich profil na facebooku lubią tylko 84 osoby – ludzie, polubcie GGR Betong!!!). Jak już wspominałem, byłem padnięty, niewyspany, bolała mnie głowa. W takich warunkach koncert noise’owy może nie jest najlepszym pomysłem. Skwapliwie skorzystałem z zatyczek do uszu i zacząłem słuchać. Ach, co tam się nie działo! Pisane dla grupy i aranżowane przez nią utwory były fascynujące pod względem brzmieniowym. Szczególnie spodobał mi się The Great Silence Lassego Marhauga, w którym ponad kotłującym się basowym brzmieniem odzywały się zawodzenia wuwuzeli, co skojarzyło mi się z jakąś sceną marynistyczną i sygnałami okrętów na wzburzonym morzu (nie żebym kiedykolwiek pływał po wzburzonym morzu…).

4. Graindelavoix na festiwalu Wratislavia Cantans

Björn Schmelzer prowadzi Graindelaviox. Zdjęcie: Joanna Stonoga

Przyznam się do czegoś wstydliwego. Pomyliłem godziny koncertu i w rezultacie trafiłem dopiero na drugą połowę występu belgijskiego zespołu. I mogę tylko żałować, bo sama druga połowa wystarczyła na wysokie miejsce na tej liście, a wykonane na bis Agnus Dei Josquina tylko rozpala moją wyobraźnię, jak świetna musiała być pierwsza część koncertu. Zespół pięknie podkreślał dysonanse, grał kontrastem rejestrów, wspaniale rozwijał długie dźwięki. A przy całej tej precyzji dało się czuć tę niesamowitą naturalność śpiewu, która stanowi chyba największy atut zespołu. Ktoś siedzący obok mnie przeinaczył nazwę zespołu na Grande-Voilá i trudno się z tą etymologią nie zgodzić.

3. Tonhalle Zürich na festiwalu Katowice Kultura-Natura

Tonhalle Zürich w NOSPR. Zdjęcie: Bartek Barczyk

To kolejna tradycja wśród tych zestawień – zawsze trafia na nie jakiś koncert orkiestry-rezydenta katowickiego festiwalu. Tym razem wystąpiła tam Tonhalle Zürich i nie wiem, czy z trzech do tej pory wyróżnionych koncertów, ten nie był moim ulubionym. Fantastyczne – miękkie i delikatne – brzmienie orkiestry z Zurychu odnajdywało się w programie złożonym z utworów trzech znakomitych instrumentatorów: Ravela, Lutosławskiego i Dutilleux, ukazując zarówno niezwykłą topliwość tutti, jak i wielkie indywidualne umiejętności muzyków. Osobnym smaczkiem było wykonanie symfonii Dutilleux ze wspaniałym finałem zakończonym miękko zdjętym akordem orkiestry. Pyszności!

2. Occam Eliane Radigue na Letnich Kursach Muzyki Nowej w Darmstadt

Niezwykła przestrzeń darmsztadzkiego Lugwigskirche współtworzyła atmosferę koncertu.

Darmstadt w tym roku (jak zresztą już od paru dobrych lat) było wyjątkowo rozpolitykowane. I może właśnie dlatego, na przekór i prawem kontrastu, bardziej niż jakikolwiek utwór-manifest, w pamięci zapadł mi koncert medytacyjnych, sensualnych i wyciszonych utworów Eliane Radigue z cyklu Occam. Wspaniała była już sama sceneria koncertu – niezwykła rotundowa architektura klasycystycznego Ludwigskirche. I choć okropnie skrzypiące ławki z początku trochę przeszkadzały w śledzeniu tej migotliwej gry burdonów, wysokich alikwotów i tonów różnicowych, to z czasem stały się one integralną częścią muzyki. Co więcej – potęgowały skupienie na dźwięku, wzmagały uwagę tak, by nie uronić nawet sekundy z tej bezczasowej muzyki. Oczyszczające i prawdziwie katartyczne doświadczenie.

1. Mahler Youth Orchestra w NFM

Zdjęcie z telefonu z profilu zespołu, bo na stronie organizatora nie znalazłem zdjęć z tego koncertu…

Różne zespoły występowały w ubiegłym roku w NFM, nawet tak utytułowane jak Philharmonia Orchestra i Concertgebouw Orchestr. A jednak ze wszystkich tych koncertów najbardziej poruszyła mnie orkiestra młodzieżowa. Ale napisać „orkiestra młodzieżowa” o Mahler Youth Orchestra, złożonej przez Claudio Abbado, występującej z najlepszymi dyrygentami i solistami, to nic nie napisać. MYO to zespół łączący najwyższe umiejętności techniczne profesjonalnych orkiestr (absolwenci młodzieżówki potem zasilają te sławne zespoły) z młodzieńczą energią i wielkim entuzjazmem dla wykonywanej muzyki. Jak nie docenić też wspaniałego repertuaru złożonego z wyłączenie polskich utworów: I Koncertu skrzypcowego Szymanowskiego i I Symfonii Lutosławskiego. Szymanowski z Lisą Batiashvili był magiczny – te krystaliczne flażolety! Ale nie chodzi nawet o brzmienie, chodzi o kreowanie nastroju, formy. Skrzypaczka tego koncertu nie grała, ona go faktycznie interpretowała. Wspaniale zabrzmiał też Lutosławski, szczególnie druga część z pięknie wyłaniającymi się płaszczyznami. To był znakomity koncert, a mam wrażenie, że jakoś nie odbił się szerszym echem: sam nie miałem czasu, żeby napisać z niego relację, a nie wiem, czy ktokolwiek z ponadlokalnych krytyków na niego dotarł…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *